Pięć tygodni do maraonu. Kiedy zaczynałem ten tydzień właśnie tyle miałem czasu do startu w Walencji. I od znajomego usłyszałem “to jeszcze masz masę czasu”. Pomyślałem tylko, ciekawe na co? Chyba, żeby orarnąć logistykę. To już czas, kiedy tak naprawdę robimy ostatnie szlify i tylko dopracowujemy to, co już wypracowaliśmy wcześniej. Tu już się nic nie buduje, tu się wykańcza.
Po ostatnich dwóch tygodniach byłem pełen optymizmu. To była dobra i mocna robota. A mi biegało się znakomicie. Ale też z doświadczenia wiem, że nic nie trwa wiecznie. Że organizm się męczy i musi to przepracować. Często biegacze trochę zachłyśnięci lepszymi tygodniami idą za ciosem i dalej dowalają do pieca. I to często kończy się mocnym zjazdem.
Ja postanowiłem robić swoje, ale nie naciskać. Nic nie robić na siłę. I jak nie będzie szło, to zwyczajnie być elstycznym.
Ponniedziałek – 15 km rozbiegania. Dobre bieganie. Po wczorajszych 40 km nie było śladu. Bałem się, że będzie coś bolało, ale wszystko ok. Organizm twardy :)
Wtorek – Rano 13 km. Wieczorem 12 km. Niby lekko, ale jednak noga lekko zmęczona. Weekend bardzo mocny i dalej trochę to siedzi. Nie ma lekkości, ale też biegnie się przyjemnie i nie muszę męczyć.
Środa – Zaplanowałem kilometrówki na bieżni. Muszę pokręcić trochę nogą. Myślałem 8-12x1km po 3:10 na przerwie 70-75 sek. Co to była za orka. Mieściłem się w czasach. Puls dość niski, ale zwyczajnie nie szło. Głowa nie chciała. Nogi ołowiane. Zrobiłem 6 żeby psychicznie się nie wykończyć. Ale stwierdziłem, że trochę jeszcze przewietrzę nogę więc dodałem 10×200/200 po 35 sek. Nie za mocno, ale prędkość taka jak chciałem. Po tym wszystkim myślę sobie, a pocisnę kilometr mocno. I skończyłem w 2:59… Wniosek z treningu? Fizycznie byłem może i mocny, ale właśnie organizm domagał się chyba lżejszego beigania. A szczególnie głowa. Tym bardziej, że schłodzenie biegłem po 4:15 na zupełnym luzie.
Popołudniu byłem jeszcze na saunie. Raz, że to jakiś sposób aklimatyzacji do cieplejszego klimatu w Hiszpanii. A dwa, uwielbiam saunę. Trochę się odzwyczaiłem, ciężko było. Ale przyjemnie jak zawsze.
Czwartek – 20 km rozbiegania. Fajne bieganie po lesie. Ale organizm zmęczony tymi kilkoma interwałami bardziej niż 16 km progu.
Piątek – Rano 13 km, wieczorem 12 km. Dwa razy rozbieganie. Rano już luz, 4:12 min/km. Wieczorem regeneracja z Bartekim. Ale też wieczorem jakiś zaspany byłem i nie mogłem sie obudzić. Puls poniżej 120…
Sobota – Ogień na bieżni mechanicznej. Na siłowni bo tak jak w środę byłem na saunie tak też przynajmniej raz w tygodniu chcę pobiegać w cieple. W planach 5×3 km na przerwie 600 metrów, około 3 min. Po rozgrzewce zacząłem 18.5 km/h. Każdy kolejny zwiększałem o 0.2 km/h i tak ostatnia trójka to już 19.3 km/k. Biegało mi się dorze. Nawet ostatni, pomimo, że już na dużym wysiłku, nie był na maksa. Spokojnie mogłem odpalić 19.5 i zrobić 3 km i wtedy paść :) Puls wysoki na ostatnich dwóch powtórzeniach. Ale na siłowni z racji gorąca zawsze jest wyższy.
Niedziela – 28 km, spokojnie. Zmęczone nogi. Bardzo. Zrobiłem i poszedłem odpoczywać.
Podsumowanie
Był to lżejszy tydzień i objętościowo i mniejsza ilość trneingów. Nie oszukując, nie trzymałem też bardzo diety. Czuć było jednak spore zmęczenie i nie chciałem ryzykować. Wszystko zgodnie z planem, albo prawie tak jak chciałem, ale nie było tej lekkości jak w poprzednich tygodniach. No cóż, został jeszcze tylko jeden tydzień i tapering. Biorąc pod uwagę, że to trening do maratonu, tak powinno być.
Nauka z tych tygodni
Bądź elastyczny i reaguj na zmęczenie. Trening nie działa tak, że w nieskończoność biegasz szybciej i szybciej. I nie należy się przejmować, jak czasem trzeba zwolnić. Lepiej to zaplanować i mieć spokojną głowę, niż łamać się po treningu, że nam nie wyszło. Moja środa była ciężka mentalnie. Spodziewałem się tego i wcale tym nie przejąłem. Za to nie forsując organizmu zrobiłem naprawdę świetny trneing w sobotę i skończyłem tydzień tak jak chciałem.