10 Maraton Warszawski – relacja część 1

10 Maraton Warszawski

Hmmm, od czego tutaj zacząć? Oj dawno mnie nie było na blogu, przyznaję. Będę z Wami szczery, zwyczajnie nie chciało mi się pisać. Męczyło mnie to, postanowiłem odpuścić na jakiś czas. Zawsze robiłem to z pasji, chciałem coś przekazać, stworzyć fajne miejsce w sieci o bieganiu. Kiedy tych chęci zabrakło, zwyczajnie w moim odczuciu nie było co na siłę pisać. Ale spokojnie, nie wypaliłem się. Potrzebowałem przerwy.

Tak samo w bieganiu. Myślę, że na moje pisanie duży wpływ miała przerwa spowodowana urazami. Kiedy nie mogłem trenować, albo robiłem to na pół gwizdka bo na więcej zdrowie nie pozwalało, traciłem zapał. Ale najgorsze już za mną. Biegam, trenuję tak jakbym chciał i już nie mogę się doczekać kolejnych wyzwań. Blog wraca do życia a moje bieganie mam nadzieję wejdzie na wyższy poziom. Ale narazie zostawmy przyszłość. Mam taką tendencję, że momentalnie zapomniałem o tym co było i już chce iść do przodu. A przecież to relacja z Maratonu Warszawskiego 2019!

Na długo przed biegiem

To teraz cofnijmy się do początku przygotowań. Jak wiadomo sam bieg to tylko wisienka na torcie. Niestety początek roku nie był dla mnie szczęśliwy. Po poważnej kontuzji z 2017 roku mój organizm potrzebował dużo czasu żeby sobie na nowo wszystko poustawiać. Mówię kolokwialnie, ale wiadomo o co chodzi. Małe złamanie zmęczeniowe wypustka kręgu nie było jakąś groźną kontuzją, ale nie tylko wyeliminowało mnie to z walki na Wings for Life. Na ponad dwa miesiące znowu byłem wyeliminowany z biegania. I tak w maju już zacząłem wracać natomiast w czerwcu zacząłem przygotowania do maratonu.

Mateusz i jego łokieć zawsze pomocny

Uwierzcie mi, nie było to łatwe. Nie narzekałem, ale zwyczajnie często miejsca po kontuzjach jeszcze bolały. Często musiałem przerwać trening, modyfikować. Zastanawiać się, czy nie przyciskam organizmu za bardzo. Czy oby ponownie nie grozi mi uraz. Pewnie wiecie, że takie trenowanie jest do dupy. Tutaj też było. Ale naprawdę dość miałem czekania, zatęskniłem za maratonem, chciałem pobiec w Warszawie. Pracowaliśmy z Mateuszem raz w tygodniu. I tak powoli ta forma rosła a kilogramy spadały.

Piekielny Team! PS – zobaczcie na nasze uda, było co zrzucać z moich…

Kluczowy okres

3 sierpnia na trening wyciągnął mnie Piotrek Mielewczyk. Zawziąłem się, ale ile mogłem tyle na jego plecach wytrzymałem. Przewietrzyłem nogę. I chyba powiedziałem sobie wtedy, że mogą znowu szybko biegać. Co ciekawe w pewnym sensie zapoczątkowaliśmy wspólne bieganie. Na naszym Piekielnym Bieganiu (jak je nazywamy :) ) ciśnie Mateusz Baran, Bartek Falkowski, wpadał Paweł (brat), Tomek Blados. Nic tak w moim odczuciu nie podnosi poziomu sportowego jak właśnie bieganie w takiej grupie. Tak było kiedyś w Warszawiakach. Tak mam nadzieję będzie teraz.

A więc mamy sierpień i wrzesień. Zrobiłem naprawdę bardzo dużą pracę. Z tygodnia na tydzień byłem lepszy, szybszy, bardziej wytrzymały i nawet lżejszy. Jednak czasu miałem bardzo mało. Po drodze pobiegłem fatalny w moim odczuciu półmaraton. 1:13 z hakiem to na pewno nie czas o jakim myślałem. Ale potem przyszły dobre treningi. 10 km niemal w 34 minuty. 14 kilometrów po 3:26 min/km. 32 km BNP, bez kryzysu. 10x1km. Jednym słowem szło. Na trzy tygodnie przed maratonem ponownie trenowałem jak kiedyś. Zero dolegliwości, zero bólu, mocna robota. Ochota na bieganie, ogień na treningach. Oby tak stan trwał wiecznie.

Plany na bieg

Zaplanowałem atakować 2:30 na maratonie. Wiedziałem, że będą mógł biec razem z Mateuszem. Jak się później okazało, Oskier miał prowadzić w podobnym tempie bieg Kenijkom. Już nie było nad czym myśleć, tylko robić swoje. Nie owijając w bawełnę powiem Wam, że ja to byłem  raczej przekonany, że to 2:30 to nabiegam. To z jednej strony mój wrodzony optymizm. Z drugiej, zapomniałem, że już nie jestem kilka lat w mocnym treningu. Prawdą jest, że od 2013 do 2017 roku łamałem 2:30 obudzony w środku nocy. Zwyczajnie byłem zaprogramowany na to bieganie. Teraz uczyłem się tego na nowo. Maraton pokazał, że nie wystarczy zrobić robotę. Często wymaga to naprawdę kilku sezonów. Co pięknie pokazał Mateusz umierając na ostatnim starcie (sorry Mati :) ) a w Warszawie w pięknym stylu biegnąć 2:29. I to powinna być nauczka dla Was wszystkich! Maratonu nie da się pobiec od tak. Nie przygotujesz się do niego w trzy miesiące od zera. Musisz mieć bazę. Musisz być wybiegany. Przygotowany sprawnościowo, siłowo. Tylko wtedy pobiegniesz go na miarę swoich możliwości.

Start

Ok, ale mamy już prawie 700 słów, ale zero relacji z biegu :) Ale ten wstęp będzie ważny do podsumowania tego biegu. Przed maratonem czułem się naprawdę dobrze. Dieta białkowa poszła super. W środę fajny trening 4×1200. Potem już odpoczynek, ale rozbiegania w bardzo dobrym stylu. Lekko, noga podawała. Myślę, że z formą trafiłem. W dniu startu też wszystko ok. Wstałem spokojnie, śniadanie, kawka. Z Kasią ruszyliśmy na start. Szybka rozgrzewka, spokojne przebieżki. Jeszcze toaleta. Ustawiłem się na starcie. Zagrali Sen o Warszawie. Ciarki na plecach i start!

Pierwsze kilometry

Biegło mi się naprawdę super. Spokojnie z Łukaszem. Grupa Kenijek. Mateusz. Fajna grupa. Za nami nikogo. Biegliśmy nawet trochę szybciej niż zakładaliśmy. Tutaj grupa Kenijek naciskała i tak było to 3:27 -3:28 a nie 3:30-3:32. Ale czy się przejmowałem? Nie, wolałem biec to w tak dużej grupie niż męczyć się gdzieś sam z tyłu. I tak 10 kilometrów zrobiliśmy w jakieś 34:35. Zjadłem żel, popiłem. Ale biegło mi się jakoś ciężko od tego momentu. Puszczałem i lepiłem grupę. Modliłem się, żeby nie odpaść, wiedziałem, że to będzie dla mnie gwóźdź do trumny. Dobiegliśmy do 13 kilometra. Jeszcze na Moście Świętokrzyskim robiłem co mogłem. Ale to było wszystko na co było mnie stać. Zaraz za mostem puściłem grupę. Miałem świadomość, że może dobiegnę z nimi do połowy, ale potem to będzie dla mnie koniec. Zacząłem lekko odstawać. Ale wyglądałem źle, bardzo źle. W tej chwili w mojej głowie krążyło milion myśli. Prawie 30 kilometrów do mety. A jak później powiedzieli mi chłopaki z punktu kibicowania Royal Runners Club w Łazienkach Królewskich, byłem sino blady. I wyglądałem naprawdę jakbym przekraczał metę a nie miał do niej niemal 30 kilometrów…

Kryzys…

Jeszcze Tomek Blados i Hubert Duklanowski trochę mnie motywowali. Tata Mateusza chwilę jechał ze mną rowerem, motywował, żebym kleił. Ale moja mina nie wyrażała nic pozytywnego. Wybiegłem z Łazienek, wdrapałem się na Belwederską, zjadłem drugi żel. Minąłem półmaraton w 1:14:16, nie tak źle. Tak miało być! Ale miałem tutaj mieć jeszcze dużo sił. A ja byłem wyczerpany. Zrezygnowany. I w sumie odechciało mi się zupełnie tego maratonu. Nie tak miało być.

Tutaj zakończę pierwszą część relacji. W drugiej trochę napiszę u umieraniu przez 21 km. O sile woli i o tym, że nie należy się poddawać na maratonie, bo to nas buduje i motywuje na kolejne starty. Ale przede wszystkim podsumuję ten start i napiszę dlaczego skończyło się tak a nie inaczej. I to będzie uwaga do Was wszystkich. Bo trzeba zrozumieć, że maraton rządzi się swoimi prawami. I nie da się zrobić tutaj nic na skróty.

More from Bartosz Olszewski
Wizyta u dietetyka – przepraszam, że ile tego tłuszczu? :D
Ostatni raz byłem u Jagody 3 miesiące temu. Wyniki miałem złe… Spodziewałem...
Read More