Od Wings for Life World Run 2016 minął już ponad tydzień. Emocje po Niagara Falls opadły. O biegu, na różnych portalach, w różnych wywiadach, zostało już powiedziane niemal wszystko. Postaram się jednak zabrać Was na trasę mojego biegu i sprawić, że czytając ten wpis, przynajmniej w minimalnym stopniu będziecie mogli poczuć te emocje, które mi towarzyszyły od pierwszych kilometrów aż po samą metę.
Zanim zaczniemy jednak zawody, rozpocznijmy od podróży do Kanady. Wybraliśmy bezpośredni lot z Warszawy do Toronto, słynnym Dreamlinerem. Wylot był około 17:00, na miejscu byliśmy ok. 20:00. Szczerze powiem, że rozczarowałem się tym samolotem. Dream ma tylko w nazwie. Pewnie to świetne maszyny, ale moim zdaniem z najtańszym wyposażeniem. Latałem jakimiś zabytkowymi maszynami AA albo Delta i było dużo wygodniej. Podczas lotu założyłem skarpety kompresyjne CEP, w których potem biegłem zawody. Jak się później okazało, był to świetny pomysł, nogi mi nie spuchły jak w drodze powrotnej i już w Toronto naprawdę świetnie się czułem.
Sporo osób pytało mnie jak będę się aklimatyzował. Ja wręcz nie chciałem się aklimatyzować. Bo i nie było za bardzo do czego. Warunki podobne jak w Polsce. Czas przesuwamy o 6 godzin. Ale start jest o 7 rano, 13 czasu polskiego. Musiałem wstać o 4 rano (10 czasu polskiego), co było dla mnie łatwiejsze niż dla Kanadyjczyków. Oni musieli się zrywać w nocy z łóżka, ja wstałem wyspany i byłem gotowy na zawody. To tyle jeżeli chodzi o aklimatyzację, serio nie była mi żadna potrzebna, dlatego wolałem lecieć na ostatnią chwilę.
Wróćmy do Toronto. Wylądowaliśmy o czasie, odebraliśmy bagaże i szybko udaliśmy się na postój taksówek. Mieliśmy zapewniony transfer z lotniska do Niagara Falls. Przyjechał po nas olbrzymi Lincoln w którym mogliśmy się rozłożyć jak król i królowa. W Polsce była już późna noc a ja walczyłem ze snem. Jakoś dojechaliśmy i wysiedliśmy przed hotelem Four Points by Sheraton. Było po 22 a miasto jakby dopiero zaczynało imprezę ☺ Ale Niagara Falls to takie małe Las Vegas. Nie wytrzymaliśmy w hotelu i poszliśmy nad wodospad. Pięknie prezentował się oświetlony różnymi kolorowymi światłami. W koło czuć było unoszący się zapach smażonej wołowiny. Trochę pospacerowaliśmy i po północy położyliśmy się spać.
Sobota to już ostatni rozruch i zwiedzanie. Z samego rana poszedłem przebiec jakieś 6 km. No nie był to mój bieg życia. Byłem jakiś ociężały. Ospały. Swobodnie biegałem tempem 4:20 min/km. Jak przyspieszałem do 4:00 to już kosztowało mnie to sporo wysiłku. Nie był to w pełni komfortowy bieg. Rok temu przed maratonem w Lipsku biegłem 6 km po 3:55 i to było zupełnie swobodnie. Trochę ze spuszczoną głową wracałem do hotelu. O ile wcześniej cholernie się stresowałem tym biegiem, to teraz już chciałem mieć to wszystko z głowy.
Zaraz po prysznicu poszliśmy na śniadanie. Dostaliśmy oczywiście dzbanek kawy. Ja wziąłem 5 dużych naleśników (może powinienem pisać pankejków ☺ ), Kasia omlet fit, ale chyba z 8 jajek. Do tego frytki, tak na wszelki wypadek. Porcje były olbrzymie. Ale to było śniadanie, a ja potrzebowałem się dobrze naładować. Zjadłem naleśniki zalewając je co chwila syropem klonowym. Później jeszcze podkusiło mnie i zjadłem kilka frytek. Nakarmieni do syta poszliśmy zwiedzić wodospady z poziomu łódki.
Po drodze spotkaliśmy jakiegoś naprawdę dobrze wyglądającego biegacza. Wbiegał akurat pod górę, bez koszulki w naprawdę dobrym tempie. Pokiwałem tylko głową, nie miałem pojęcia kto to jest. Dotarliśmy na łódki. Tę atrakcję na pewno wszystkim polecam. Dostaje się śmieszny „sztormiak” i płyniemy do podnóża wodospadów. Ostatecznie nic nie pomaga bo wali na nas niemal ściana wody. Cały mokry i zadowolony wróciłem do hotelu. Teraz nadszedł czas na odbiór pakietu startowego.
To już była cała przygoda. Nigdy już nie powiem złego słowa na komunikację miejską w Warszawie. Tam nikt nie jeździ autobusami. Był jeden na godzinę, w dodatku trudno było powiedzieć, czy to przystanek, czy tylko jakiś słupek informacyjny. Staliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy w końcu coś jedzie. Macham ręką, uff, zatrzymał się. Powiedział, że to nie przystanek (jednak) ale mamy wsiadać. Niestety mieliśmy kartę płatniczą i 5$ a dwa bilety kosztowały więcej niż 5$. Kartą nie można było płacić. Kierowca okazał się spoko i powiedział „Dajcie piątaka i wsiadajcie” ☺ Wsiedliśmy, jako jedyni pasażerowie. Problem w tym, że kierowca nie wiedział, gdzie jest park do którego jechaliśmy. Więc jedziemy na wyczucie. W końcu zaczyna się jakaś indiańska wioska. Postanowiliśmy, że czas wysiadać. Trochę podłamani, wysiadamy a w koło akurat jest jakiś zlot harleyowców. Odpalam internet na telefonie i okazuje się, że jesteśmy 300 metrów od biura zawodów! Szczęście zawsze mi sprzyjało, nie odwróciło się ode mnie i tym razem.
Odebraliśmy pakiety. Całe biuro zawodów to jeden namiot. Kilka dziewczyn wydawało pakiety. Nie było to najlepiej zorganizowane, ale i przy takiej ilości biegaczy, nie było potrzebne. W Polsce na pewno utworzyłyby się olbrzymie kolejki. Odebrałem wszystko i szybko ruszyliśmy w drogę powrotną. Ponownie autobus, jeszcze zakupy i powrót do hotelu.
Przez cały dzień coś tam skubałem. Płatki kukurydziane z mlekiem czekoladowym, białe bułki z miodem, żelki, jakieś ciasto karmelowe i nachosy Doritos. Nie mogłem się im oprzeć. No i M&M’s, oczywiście o smaku masła orzechowego. Jeszcze wieczorem wyszliśmy do baru. Kasia jadła ja wziąłem sobie bezalkoholowe piwo. Okazało się, że jednak ma 4%. Trochę wypiłem (efekt stresu), wróciliśmy do hotelu, przygotowałem wszystko i poszedłem spać.
Wstałem o 4 rano. Nie chciało mi się już spać, ale byłem jakiś niemrawy. Zjadłem dwie duże bułki z miodem i popiłem kawą. Piłem też cały czas izotonik Agisko. Włożyłem słuchawki na uszy i poszedłem na spacer. Trochę wiało, ale pogoda zapowiadała się naprawdę dobra. Było chłodno, czyste niebo, bez ryzyka opadów. Zabraliśmy wszystko ze sobą i o 5:30 autobusem pojechaliśmy spod hotelu na start.
Na miejscu usiedliśmy w sieciówce Tim Hortons. Kupiłem sobie jeszcze małą kawę, bo było mi zimno i dalej byłem ospały jakbym szedł do pracy po imprezie ☺ Wziąłem No-Spę, ubrałem się i w ostatniej chwili ruszyłem na rozgrzewkę. Przebiegłem 2 kilometry. Biegło mi się bardzo dobrze, wręcz super. Tempo Od 4:20 do 3:40 min/km. Kończąc tempem 3:40 wydawało m się, że to całkiem przyjemne tempo.
Pierwszy raz od 14 dni naprawdę uwierzyłem, że to może być dobry bieg. Jeszcze wziąłem stoperan. Zapiąłem saszetkę z trzema żelami i kolejne trzy wsadziłem do kieszonki. Kasia miała stać na 8 kilometrze, więc poprosiłem ją o podanie mi jeszcze jednego żelu. Poszedłem na start. Spokojnie ustawiłem się w drugim rzędzie.
Na starcie stał lokalny faworyt, Calum Neff. Zwycięzca dwóch edycji, z Turcji i Kaliforni. Obok niego tajemniczy biegacz, którego widzieliśmy dzień wcześniej. Z literką M na udzie oznaczającą Uniwersytet Michigan. Nie miałem pojęcia kto to jest, ale coś czułem, że właśnie nasza trójka ruszy razem walczyć o wygraną. Calum zapowiadał 80 km. Amerykanim, Zach Ornales (później dowiedziałem się kto to był), porozumiewawczo zaakceptował jego tempo biegu. Ja z tyłu stałem spokojnie i już modliłem się o strzał startera. Byłem dziwnie spokojny. Puls nawet nie drgnął. W końcu końcowe odliczanie. 5,4,3,2,1… bum. Ruszyliśmy. Zabawa się zaczęła.
Druga część relacji z Wings for Life World Run Niagara Falls 2016