No dobra, był wstęp. Było rozwinięcie. Teraz zaczyna się prawdziwa przygoda. Wings For Life World Run wszedł w decydującą fazę. Ja minąłem znacznik 50 kilometra. Zacząłem odczuwać trudy biegu. Było mi strasznie gorąco. Żołądek zaczynał wariować. Uda powoli zaczynały piec. Mówią, że maraton zaczyna się po trzydziestce. World Run zaczął się po pięćdziesiątce.
Zanim zacznę opisywać trudy biegu ( takie wpisy sprzedają się najlepiej :) ), to napiszę ponownie coś o kibicach. Przebiegałem kilka razy przez różne miasteczka i wioski. I niesamowite było to, że ludzie kibicowali! Oglądali transmisję na żywo i wybiegali z domów dokładnie w czasie kiedy wbiegałem do ich wioski! Biegnę, głowa spuszczona, ledwo żyję a tutaj wypada dziadek z domu, w jakiś gumofilcach i krzyczy „jedziesz Bartek, jesteś pierwszy na świecie”. I tak nie raz, nie dwa ale w każdej mijanej wiosce czy miasteczku. Niesamowita sprawa, ale to dawało kopa! Czegoś takiego to jeszcze nie przeżyłem. Ale wracajmy do biegu, tam nie było już tak kolorowo.
Cały czas biegłem poniżej 4 minut na kilometr. Chłopaki na rowerach mierzyli mi tempo, motywowali, dopingowali. Starali się pomagać jak mogli. Zaczęli mówić, że świetnie wyglądam, co oznaczało, że musiałem wyglądać już naprawdę źle. No i po trzecim żelu, i kolejnej porcji wody, musiałem skorzystać z toalety. Której niestety nie było. Nie wiem, który to był dokładnie kilometr. Nie rozpisując się, myślałem, że będzie gorzej. Nie straciłem dużo czasu i jak ruszyłem dalej to biegło mi się lepiej niż myślałem. Bałem się, że jak się zatrzymam to będzie masakra. Ale na szczęście bieg niczym nie różnił się od tego przed przymusowym postojem. Zjadłem czwarty, ostatni żel. Popiłem wodą. Był 57 kilometr biegu. Za mną nic. Wszyscy w koło przekonywali mnie, że już nic nie może się stać, że wygrałem i żebym skupił się na ściganiu się ze światem.
Zbliżyłem się do 60 kilometra. Szczerze, to był taki mój osobisty cel minimum na ten bieg. Lekko się uśmiechnąłem, ale tylko na sekundę. Niestety w momencie kiedy byłem już potwornie wyczerpany i odwodniony, droga zaczęła prowadzić pod wiatr i pod górę. Nie był to duży podbieg, ale w tym momencie odczuwalny. Do tego doszedł już potworny ból mięsni czworogłowych uda i pośladków ( cały czas nie jest łatwo siedzieć :) ). Wszystko się nawarstwiło. Teraz to pisząc, analizując bieg, uważam, że jednak zwolniłem przez odwodnienie. Potwornie chciało mi się pić, ale jak piłem to jakbym wlewał tą wodę do miski. Chlupało i wręcz miałem jakieś odruchy wymiotne. Polewałem się i coś piłem, ale strasznie mnie to męczyło. I druga sprawa, byłem mocno przegrzany. Ciekawy jestem jaka była wtedy temperatura mojego ciała…
Zwolniłem do tempa 4:10 – 4:20. Nie chciałem dopuścić do kryzysu, który spowoduje zwolnienie do tempa 5:00 min/km. To było nawet śmieszne uczucie, bo po 60 kilometrach biegu ze średnią 3:50 min/km, te 4:20 wydawało się, jakbym truchtał na rozgrzewce. Myślałem, że biegnę dużo wolniej i jak patrzyłem na zegarek to nie mogłem uwierzyć. Mistrzami byli też rowerzyści, którzy dosłownie co 100 metrów mówili mi jakie tempo, jaka sytuacja. I świetnie dopingowali. Ja przy takim zmęczeniu potrafię być strasznie nieuprzejmy ( tak to delikatnie ujmując), a do nich nawet przez sekundę nie maiłem pretensji. Ciągle się tylko pytałem jaka jest sytuacja w Polsce. Oni odpowiadali „zapomnij o Polsce, jesteś w samym czubie na świecie, nie poddawaj się!”. Ja im na to, że chcę po prostu wiedzieć. Na co znowu słyszę „Polski nie ma, jest tylko Świat”. Niesamowici byli, wiedzieli jak motywować. Chociaż pod nosem kilka razy mi się wymknęło „….. po prostu mi powiedz, jaką mam przewagę nad drugim!”, wiadomo, jakie słowo wstawić w miejsce kropek :D
Strasznie się męczyłem, po 65 kilometrze miałem już dość. Zacząłem myśleć o tym, żeby w przypadku kiedy już samochód dogoni Tomka, zakończyć ten bieg. To już był ten moment, kiedy zwyczajnie cierpiałem. Potwornie mnie bolało. Wydaje mi się, że to jeszcze kwestia maratonu, który biegłem dwa tygodnie wcześniej. Dowiedziałem się też, że wyliczyli mi jeszcze 50 minut biegu, zanim samochód mnie dogoni. Wiedziałem, że będzie tego mniej, bo kontrolowałem średni czas. Ale kurde, nie chciałem biec ponad 70 kilometrów. Poważnie, nie chciałem. Wbiegliśmy na bardzo kiepskiej jakości asfalt. Minąłem te cholerne 70 kilometrów. I byłem zły na siebie, że muszę jeszcze biec. Moja głowa chyba już wariowała. Byłem niemal przekonany, że samochód złapał drugiego Polaka. Ale dostałem informację, że Tomek goni. Myślałem, że się popłaczę i pobiegłem dalej. I tutaj zabawna historia. Samochód złapał Tomka, ale specjalnie przekazali mi taką informację (ktoś w RedBulla), żebym walczył dalej o miejsce na świecie. Widzieli w jakim jestem stanie i po rozmowach ze mną chyba wiedzieli, że zwolnią. Jakbym się wtedy dowiedział, to bym chyba zabił. Dziś mogę Wam tylko podziękować!
Śmieszne było to, że chyba sami organizatorzy nie przygotowali się na taki dystans. Jakoś po 60 kilometrze zniknęły chorągiewki z oznaczonymi kilometrami. Wiem też, że Michał Kościuszko, po tym jak mnie dogonił, miał problem ze zbyt małą ilością czasu, żeby dotrzeć na lotnisko.
Cel już zrealizowałem, w tej chwili modliłem się o to, żeby mnie ten samochód w końcu dogonił. I tutaj to już w ogóle widać, jak my, biegacze, jesteśmy nienormalni. Błagam, żeby mnie dogonił samochód, ale uciekam ile sił w nogach. Rozdwojenie jaźni. W tej chwili biegłem już w takiej kolumnie, że czułem się jak jakiś Barack Obama. Samochody, motory, kilka rowerów i helikopter nad głową. Obejrzałem się i zobaczyłem samochód goniący. Nie wiem co mi odbiło, ale przyspieszyłem. I to bardzo mocno, bo tempo poniżej 3:30 min/km. Samochód już chyba jechał 35 km/h. W końcu mnie minął. Ale nie wiedziałem czy to ten. Byłem zamroczony. Biegłem, patrzyłem na ten samochód i pytałem się „czy to już koniec?”. W końcu usłyszałem, że KONIEC! Matko, jaką ja poczułem ulgę. Natychmiast skręciłem na pobocze i położyłem się plackiem na trawie.
Naprawdę już różne zmęczenie odczuwałem. Szczególnie po maratonach, gdzie organizm jest wyjechany do granic możliwości. Bywało, że zasłabłem ( Rzeszów Maraton ). Bywało, że nie mogłem się ruszać z wyziębienia (Boston Maraton ). Ale tutaj byłem tak wyczerpany, że nie byłem w stanie się cieszyć. Odwróciłem się na plecy, cały czas zakrywając twarz w dłoniach. Pierwsze pytanie jakie padło „jak się teraz czujesz”. Odpowiedziałem „nic nie czuję”. Bo tak było. Kompletnie nic nie czułem.
Po jakimś czasie zacisnąłem pięści, cieszyłem się, wygrałem, zrobiłem 70 kilometrów, czyli tyle ile zakładałem. W koło dosłownie roiło się od dziennikarzy i fotoreporterów. Pierwsze co zrobiłem to podziękowałem eskorcie na rowerach. I zrobię to jeszcze raz. Byliście niesamowici. Nigdy nikt tak dobrze nie prowadził mi biegu na rowerze. Zero przeszkadzania, dobry doping, zero niepotrzebnych słów. Bez Was nie byłoby tych ponad 73 kilometrów! Po podziękowaniach zacząłem odpowiadać na pytania, ale robiłem to lekko zamroczony. Cały czas nie byłem w stanie się cieszyć do końca z tego biegu, chciałem poleżeć, chciałem odpocząć. Cały czas nie zdawałem sobie też sprawy z tego, co dzieje się przed telewizorami w całej Polsce :)
Dopiero po kilku minutach, jak już zdejmowałem buty to ogarnąłem, że skończyłem ten bieg na cmentarzu. Nawet to skomentowałem, że idealne miejsce sobie wybrałem na finisz, takie symboliczne. Wszyscy się uśmiali z tego cmentarza. Robiłem jeszcze zdjęcia z tym wypasionym trofeum (jest naprawdę ekstra, ale swoje waży). Jak już zrobiło mi się słabo to usiadłem. W ogóle cały czas byłem lekko zamroczony. Jeszcze kilka zdjęć i położyłem się na masce Infinity, które mnie goniło.
Chyba to był znak, że trzeba mnie zabierać, bo już nawet chłopaki z Red Bulla stwierdzili, że muszę chyba odpocząć. Zabrali mnie ze sobą. Wyciągnąłem się na tylniej kanapie. Nogi wystawiłem przez okno. Najgorsze było to, że cały czas za bardzo nie mogłem jeść. Ciężko też mi się piło. Bralem małe łyki, ale zaraz miałem odruch wymiotny. A szkoda było samochodu :) Jak tylko ruszyliśmy to zacząłem pytać się o wynik Kasi. Strasznie dłużyła się ta podróż do Poznania. W sumie to ja już myślałem tylko żeby zobaczyć się z Kasię i jechać do hotelu. No i dalej nie wiedziałem co się w tej chwili dzieje w Internecie ;)
Jak dojechaliśmy na Maltę, to było coś niesamowitego. Wszyscy mocno mnie oklaskiwali. Byli na miejscu znajomi z grupy FMW Runners (dziękuję Wam bardzo, nawet nie wiecie jak się ucieszyłem, jak zobaczyłem Was przez okno samochodu). Wysiadłem w tych swoich śmiesznych podkolanówkach z butami w ręku. Pierwsze co zrobiłem to zacząłem szukać Kasi. Wiedziałem, jak ona musiała się denerwować. Na szczęście otuchy dodawała jej Zosia z Kobiety Biegają, za co bardzo jej dziękuję :) No cóż, później wywiady, zdjęcia. Chwila rozmowy z Adamem Małyszem (przemiły facet). W końcu zostałem ze swoim trofeum i miałem chwilę spokoju. I dalej nie wiedziałem co się dzieje w tej chwili wśród wszystkich moich znajomych. Nie zdawałem sobie sprawy z zasięgu tego biegu, z transmisji.
To wszystko docierało do mnie później i dalej dociera. Podziękowania za wszystko kieruję tam gdzie zawsze po każdej relacji. Mam to szczęście, że wspierają mnie wspaniali ludzie, rodzina, Kasia. Bez nich nie byłoby tych wyników. Jestem o tym w pełni przekonany. Ja już powoli dochodzę do siebie, o dziwo wcale nie jest gorzej niż po maratonie. Jestem bardzo rozbity, ale zero większych uszkodzeń. Powoli będę wracał do treningu. Nie wiem czy będę jeszcze o coś walczył tej wiosny. Szczerze, to chyba powoli mam dość. Swoje zrobiłem, mam ten olbrzymi komfort, że mogę już w maju lekko odpocząć i przygotować się idealnie do sezonu jesiennego. Po drodze może jakieś 5 i 10 km ? Kto wie, tam też w końcu mógłbym się poprawić.
Wszyscy pytają mnie, gdzie pojadę za rok na Wings For Life World Run i czy będę się ścigał czy potraktuję ten bieg ulgowo? Nie wiem, nie mam zielonego pojęcia. Teraz tak naprawdę chcę trochę odpocząć. Wiadomo, że te życiówki w Półmaratonie Warszawskim, Maratonie w Lipsku i występ w World Run niesamowicie cieszą. W ogóle to chyba mój najlepszy sezon w życiu. Ale trening pod takie starty kosztuje jednak bardzo dużo. Powoli czas myśleć o odpoczynku, ładowaniu akumulatorów i przemyśleć trening na jesień. Bo wiosna była naprawdę udana. Ale chciałbym, żeby jesień była równie dobra i żeby relacje z zawodów pisane we wrześniu i październiku były równie wesołe :)
for. Aleksandra Szmigiel-Wiśniewska, Rob Drarski (super galeria), Marcin Kin