Miałem wrzucić podsumowanie tygodnia, ale stwierdziłem, że ten trening zasługuje na oddzielną notkę. Wczoraj startowałem w zawodach. 10 km pobiegnięte na maksa. Łącznie przebiegłem 26 km. Wieczorem wyszedłem trochę odpocząć, jeszcze o 23 w warszawskim Manekinie zajadałem się pysznym naleśnikiem i delektowałem przepysznym piwem jakie tam mają. W domu byłem ok 1 w nocy. I czy ktoś by postawił złotówkę, że w niedzielę wyjdzie mi genialne długie wybieganie?
No właśnie, raczej nie. Tylko nie wspomniałem jeszcze o jednym. Czwartą noc z rzędu się wyspałem. Chyba będę przypominał wam to co tydzień, bo im dłużej biegam, tym bardziej jestem przekonany o tym, że sen to podstawa treningu. Bez tego się nie da. Trzeba się wysypiać. To jest podstawa regeneracji. Wszystkie inne techniki, lodowe kąpiele, solanki, masaże itd. są dobre. Ale powinny być tylko dodatkiem. Bez snu naprawdę cokolwiek osiągnąć jest niewiarygodnie ciężko.
No dobra, ale jeszcze nie napisałem nic o treningu. Jak już mówiłem, jestem dzień po zawodach. 35 km, średnie tempo 3:36 min/km, średni puls 155. Biegło mi się dobrze, lekko. Zupełnie nic mnie nie bolało. Jak łapałem międzyczasy to byłem w szoku. Kilka kilometrów było poniżej 3:30. Tak naprawdę kłopoty zaczęły się po 32 kilometrze. Ale nic nie jadłem, nic nie piłem. Chce tak biegać codziennie. Po treningu też jest ok, nie jestem trupem :)
A teraz w nagrodę popijam sobie pyszną Flat White, jak ja uwielbiam kawę :)
Przy okazji zajadam się makaronem. W końcu trzeba szybko uzupełnić węglowodany, prawda?
I jeszcze jedno. O ile mogłem mieć jeszcze jakieś wątpliwości, jakie są moje ulubione buty treningowe, to już ich nie mam. Elity w tej chwili rządzą.
No i jeszcze jedna teoria. Pierwszy raz założyłem koszulkę z Maratonu w Lozannie (co możecie zobaczyć na górze tej notki). Może zadziałała jak artefakt? :) A teraz czas trochę się rozciągnąć i chyba wskoczę jeszcze na wałek. W końcu przygotowałem się dziś na cierpienie a było do tej pory całkiem przyjemnie.