To był tydzień pełen wzlotów i upadków. A raczej najpierw upadku, a potem sporego wzlotu. Niestety choroba ostro dała o sobie znać. Szybko pozbyłem się najgorszych objawów, ale katar dalej lał się z nosa a gardło zalewała jakaś lepka maź. Niby nie przeszkadza to w samym biegu, ale po weekendzie organizm był dalej osłabiony a zatkane drogi oddechowe potrafią z lekkiego rozbiegania zrobić drogę przez mękę.
Długo zastanawiałem się jak rozegrać ten tydzień treningowo. Nie chciałem wracać do biegania, jeżeli nie będę pewny, że organizm fizycznie nie wrócił do siebie i nie jest za bardzo osłabiony.
Poniedziałek
Dlatego w poniedziałek poszedłem na siłownię chwilę pokręcić na rowerze stacjonarnym. Lekko, żeby zobaczyć jak reaguje organizm. W sumie kręciło mi się całkiem dobrze, ale pociłem się strasznie. Do tego strasznie wysychało mi gardło i nie było to nic przyjemnego. Dobrze, że tego dnia zupełnie zrezygnowałem z biegania, to nie miałoby sensu.
Jednak naprawdę dobrze wypocząłem, doprowadziłem się do stanu używalności i we wtorek już postanowiłem iść potruchtać.
Wtorek
Biegałem dwa razy spokojnie. Po lesie. Na rozbieganiu już naprawdę bardzo dobrze sobie radziłem. Jak pokazał pierwszy bieg, średni puls 140, tempo 4:16 min/km. Ostatnie 3 kilometry truchtałem na bosaka po trawie robiąc przy tym 10 przebieżek. Tak na rozruszanie. Jeżeli macie taką możliwość, zawsze warto włączyć taki element treningu do swojego planu. Przeważnie na schłodzenie, na rozluźnienie nogi. A przebieżki na bosaka znakomicie angażują wiele mięśni, które w butach lekko „przysypiają”. Boleśnie przekonałem się o tym w środę, a dokładnie moje łydki i kilka mięśni w stopie :) Ale to był taki pozytywny ból, pokazujący, że mięśnie w końcu popracowały i wypadałoby robić to regularnie. Wtedy będzie po bólu, a na pewno na zawodach się to przyda.
Wieczorem z bratem 10 kilometrów. Tempo ok. 4:40, całość w pierwszym zakresie.
Środa
Podbudowany tym wtorkiem postanowiłem pobiec coś mocniejszego. Dalej smarkałem i kichałem, gardło bolało, ale w sumie noga szła. Więc za cel postawiłem sobie dwójki. 4 albo 5 razy 2 km w tempie 3:30 min/km. Przerwa 1 kółko na tartanie, czyli 400 metrów w truchcie. Około 2 minut i 30 sekund. Było strasznie gorąco i duszno. Ale początek, czyli rozgrzewka, był bardzo obiecujący. A później co to były za męczarnie…
Nie przechodząc przez te odcinki, bo nie chce tego sobie ponownie przypominać, zrobiłem 3 takie dwójki. Zrobiłbym czwartą ale wtedy ktoś musiał by znieść mnie z bieżni. Zrobiłbym pewnie i piątą, ale wtedy to już tylko karetka na OIOM :D Strasznie się pociłem, strasznie dyszałem i tylko odliczałem metry do końca. Nawet nogi sobie radziły (przeważnie to nogi u mnie siadają), ale myślałem, że się zwyczajnie roztopię. Tak pot ze mnie leciał, że starałem się nie ochlapać mijanych biegaczy :D Nie no, masakra. Ja to zdecydowanie zwalam na przemęczenie organizmu chorobą. Jak pokazała dalsza część tygodnia, pewnie tak było. Bo w nie mniejszym upale robiłem treningi i to trudniejsze.
Czwartek
Wyszedłem na dłuższy bieg. Chciałem pobiec typowo na samopoczucie. Nie spinałem się co do prędkości. Zwyczajnie chciałem przebiec ok 20-24 kilometry na samopoczucie. Biegło mi się luźno i dość szybko, około 4:20 min/km. Ale puls był znacznie podwyższony. Ten środowy trening zrobił swoje. Dlatego szybko odrzuciłem myśli o BNP i zwyczajnie jak zacząłem tak skończyłem. Pierwszy bieg od początku stycznia na dystansie ponad 20 km. Wszystko ok, poza pulsem który praktycznie cały czas wahał się w granicach 150, czyli u mnie drugi zakres. We wtorek biegłem szybciej, a puls o 10 mniejszy…
Żeby nie było, jeszcze z Kasią 50 km na rowerze zrobiłem.
Piątek
Zaplanowałem podbiegi. Znalazłem fajny odcinek z pięcioma następującymi po sobie podbiegami. Odcinek miał 1 km długości. W drodze powrotnej trzy podbiegi. Łącznie zrobiłem 21 takich podbiegów od 15 do 45 sekund. Między podbiegami powoli truchtałem. Zdziwiłem się, że mam tyle sił na podbiegi, bo sam bieg nie wyglądał rewelacyjnie. Jednak ten trening pokazał, że wróciłem do żywych i mogę ponownie planować mocne bieganie.
Wieczorem jeszcze dużo regeneracji, sauny, relaks itd.
Sobota
Ehh, jak to często u mnie bywa, zgubiłem się. Chciałem zobaczyć nowe trasy biegowe, myślałem, że już wszystko wiem, że nie da się zgubić. A jednak w pewnym momencie kompletnie nie wiedziałem gdzie jestem i postanowiłem zwyczajnie biec w kierunku słońca :) Zamiast planowanych 20 km wyszło 27 i dwie godziny biegu. Ale dobrego biegu ze średnim tętnem 138 (pierwszy zakres) i tempem 4:22 min/km. Reszta tego dnia to już regeneracja.
Niedziela
Jak zwykle kulminacja przyszła w niedzielę. Planowaliśmy z Kasią rower, długi rower. Dlatego wstałem wcześniej i postanowiłem zrobić swój bieg. Nie miałem dużo czasu. Więc nie zastanawiając się długu, wyszedłem na bieg ciągły. 6-10 kilometrów w zależności od samopoczucia (nie był to płaski teren czego się bałem). Po rozgrzewce ruszyłem i w sumie cały bieg trzymałem równe tempo. Pierwsze trzy kilometry były najtrudniejsze, nie mogłem się rozkręcić, złapać rytmu i myślałem, że zaraz padnę. Ponownie było potwornie gorąco i duszno. Ponownie chlapałem potem na lewo i prawo :) Ale tym razem się nie gotowałem.
Po sześciu kilometrach już wiedziałem, że zrobię pełne 10. Było całkiem dobrze, rozluźniłem się. W końcu zakończyłem cały bieg ze średnim tempem 3:37 min/km. Jak możecie zobaczyć na obrazkach, idealnie wybrałem koniec. Pod 300 metrowy podbieg :) Byłem bardzo zadowolony z tego biegu, tym bardziej, że się nie wyjechałem. Do domu truchtałem dwa kilometry po 4:40 min/km, czyli naprawdę szybko jak po takim biegu.
No cóż, a później był rower. Planowane 100 kilometrów. A ja miałem też inny plan. Zdobyć KOM na Stravie. Wypatrzyłem sobie piękny, ale i bardzo ambitny odcinek. 4 kilometry pod lekką górę, z wiatrem w twarz. Bo jak się jedzie na Szypliszki od strony Sejn, to zawsze wieje w twarz, zawsze! :) Po 18 kilometrach jazdy po 30 km/h ruszyłem. Zamknąłem oczy i cisnąłem ile sił. Wiedziałem, że muszę pojechać 33 km/h. Matko, jak mnie nogi piekły. Po 2 kilometrach już chciało mi się wymiotować. Na szczęście uratował mnie krótki zjazd. I ponownie wstałem na pedały, ogień do końca, jeszcze finisz i 7:08, rekord poprawiony o 12 sekund. Jaki byłem dumny! A umęczony jak nigdy :D Dlatego błagam, nie ruszajcie mi tego rekordu, jestem z niego taki dumny! :D
Przy okazji poprawiłem nieświadomie jeszcze jeden rekord (a raczej wyrównałem) na jednym zjeździe. Ale tam to nawet się nie zmęczyłem, zwyczajnie nie dotykałem hamulca. A łącznie skończyliśmy ze 104 kilometrami i kilometrem przewyższeń. Byłem kompletnie ujechany, ale taki szczęśliwy :)
Pozytywy
- Udało się szybko wyleczyć i wrócić do normalnego treningu
- Szybki bieg ciągły, 27 kilometrów bez bólu i te podbiegi!
- Mam KOM na Strava! :)
- Kolejny raz całkiem przyzwoita objętość, ponad 120 kilometrów + rower
Negatywy
- Strasznie zaniedbałem trening uzupełniający
- Zjadłem za dużo „złych” rzeczy :D
Nauka na przyszłość
Po chorobie nie warto robić odrazu bardzo ciężkich treningów, takich na granicy. Organizm jest osłabiony i to rzadko wychodzi. Powinienem w środę zrobić jakiś drugi zakres + podbiegi albo odcinki 200 metrów. Myślę, że nie miałbym z tym żadnego problemu. A tak to nieźle się ujechałem i nie zrobiłem wszystkiego tak jak chciałem. A potem pół dnia dochodziłem do siebie w domu.
Dla początkujących
Z tego tygodnia możecie nauczyć się dwóch bardzo ważnych rzeczy:
- Nie róbcie treningu na siłę jak nie idzie. Przykład to te moje 3×2 km. Mogłem zrobić więcej, ale to nie byłby już wtedy w żaden sposób trening budujący formę, z zwyczajnie zajechałbym się kompletnie i potem cierpiał do końca tygodnia. Jest cienka linia między zmęczeniem, nawet tym bardzo dużym. Ale przemęczeniem. To trening, nie zawody. Jutro jest następny i trzeba o tym pamiętać.
- Temperatura robi olbrzymią różnicę. A najtrudniej w takich warunkach zrobić długie mocne biegi. Więc lepiej planujcie jakieś krótsze odcinki. Nawet bardzo szybkie, ale takie, między którymi spokojnie odpoczniecie, możecie się napić, trochę schłodzić.
Nie zaniedbujcie rozciągania po biegu! Już 10 minut jest dużo lepsze niż 0 minut.