Do maraton u Walencji pozostały niespełna 3 tygodnie. To w kontekście przygotowań do maratonu tak mało czasu, że już naprawdę ciężko coś sensownego zrobić. Tylko wypocząć. Z drugiej strony można jeszcze wycisnąć trochę z organizmu, więc nie można za wcześnie się kłaść i czekać na start. Jeszcze naprawdę ciężki tydzień. Cały czas sobie powtarzam, wytrzymaj jeszcze dwa treningi. Potem już będzie z górki.
Bo trening do maratonu jest ciężki. Jest dość monotonny a przy tym mocno obciążający. Ja osobiście uwielbiam te treningi. Jak już kładę się w niedzielę wieczorem w łóżku to mam poczucie, że zrobiłem to. Ponowie wygrałem ze wszystkimi głosami w głowie mówiącymi odpuść, nie dasz rady, odpocznij, poleż. Te kluczowe 8 tygodni to dla mnie tak naprawdę cały urok maratonu. To jest ta droga która dla mnie jest ważniejsza niż sam start. To tutaj musisz pokazać jak jesteś twardy, ile jesteś w stanie poświęcić i jak bardzo zaangażować się w trening, żeby w dniu startu wszystko zagrało. Oczywiście to maraton, więc niczego nie możesz być pewny. Ale bardzo minimalizujemy w ty czasie ryzyko nieprzewidzianych sytuacji.
Jak to piszę, to pewnie wiele osób się zastanawia, dlaczego ja sobie to robię. Boli, narzekam na zmęczenie, chodzę przymulony jak na kacu. Ale ja właśnie za to kocham sport. Przecież jak grałem w kosza całymi dniami to czasem ciężko było mi wstać z łóżka. Byłem poobijany, posiniaczony. A pierwsze o czym myślałem po przebudzeniu to kolejne mecze. Tak samo jest z bieganiem. Największą radość i satysfakcje przynosi właśnie to maksymalne poświęcenie. Oddanie się temu co robimy. Ja lubię ten ból. Tę walkę o każdą sekundę na treningach. To zmęczenie. To jest właśnie ta pasja i chęć bycia lepszym każdego dnia. Oczywiście nie zawsze się udaje, droga bywa wyboista. Ale myślę, że zmierzam w dobrym kierunku ;)
Po tym przydługim wstępie przechodzę do tego, o czym miał być ten post. Czyli miesiąc solidnej maratońskiej roboty. Możecie porównać to chociażby z treningiem pod półmaraton i zobaczyć jak bardzo się one różnią. Po Kopenhadze w ogóle mój organizm mocno zastrajkował i długo nie mogłem dojść do siebie. Przez to nawet chwilowo myślałem, żeby odpuścić Walencję. Był październik a ja nie byłem w stanie biegać nic poza rozbieganiami. Które i tak były wymęczone… Dużo odpoczywałem, pobiegłem 10 km w Radości. Nie było jakiegoś polotu, ale można powiedzieć, że tam odżyłem. I wskoczyłem w bezpośrednie przygotowanie startowe do maratonu.
Tydzień 1
9 października pobiegłem 10 km w Radości. Złamane 33 minuty. Na pewno czas nie był jakiś wybitny, ale po tragicznym tygodniu ja i tak się bardzo cieszyłem. Organizm ponownie reagował dobrze na wysoką intensywność. Jeszcze 4 dni wcześniej nie byłem w stanie zrobić 4 km po 3:30 min/km.
Nie miałem już czasu na czekanie. Więc po pierwsze mocno w górę poszła objętość. Przekroczyłem na koniec tygodnia 180 kilometrów. Po drugie, trzeba było zacząć się przyzwyczajać do długiego, mocnego wysiłku.
Jeszcze w środę biegłem 15×200/200. I poszło to bardzo fajnie. Nie wiem czy to efekt nowych butów (NB Rebel v3) czy dobry dzień. Ale biegane w parku po asfalcie wchodziło po 34-36 sekund na pełnym luzie. Tak jak chciałem. Jak to w podcaście u Kuby Pawlaka mówił trener Wosiek „kosmetyka biegu”. Albo coś podobnego, w każdym razie wiadomo, o co chodzi. A podcast gorąco polecam.
W piątek 12 kilometrów steady w krosie. Zakładane tempo ok. 3:40 min/km. No nie powiem, żeby to było lekko. Oczywiście zrobiłem to bez problemu, ale jak na steady to było za ciężko.
Niedziela to z kolei 32 km biegu z narastającą prędkością. I tutaj przypomniałem sobie, jak ciężki bywa trening do maratonu. Zacząłem 13 km easy. Potem kolejne piątki biegałem 3:45/3:35/3:29 i 4 kilometry jakoś 3:20. Już na 3:45 chciałem kończyć, więc sami rozumiecie jak mnie to męczyło. Zmasakrował mnie ten trening. Myślałem, że to będzie względny luz, a z nóg zrobiłem sobie mielonkę. W każdym razie pierwszy tydzień zaliczony. Wiedziałem też, że co jak co, ale pierwszy solidny trening maratoński, który bym odpuścił, nie wróżyłby nic dobrego na resztę przygotowań. Może dlatego zacisnąłem zęby i skończyłem. No prawie, bo planowałem 5 km po 3:20 ale po 4 kilometrach zwyczajnie totalnie mnie odcięło. Koniec prądu. Więc sobie posiedziałem na przystanku.
Jeszcze jedno trzeba dodać. Tak naprawdę odpoczywam tylko w poniedziałek. Robiąc 10-16 kilometrów spokojnie i nie wykonując żadnych ćwiczeń itd. Więc jak biegam steady czy te longi, to dzień wcześniej przeważnie mam dwa treningi, łącznie ok 20-30 kilometrów. Więc to wszystko jednak jest na podmęczonej nodze.
Tydzień 2
Wtorek to 13 kilometrów steady. I to był pierwszy dłuższy mocny bieg od półmaratonu w Kopenhadze, który fajnie mi się biegło. 3:40 min/km po Lasku na Kole wchodziło na luzie. A końcówka w 3:30 też nie sprawiła, że raptem musiałem jakoś mocno pracować. Światełko w tunelu.
Czwartek to kolejna kobyła, po tym niedzielnym BNP. Bieg zmienny w krosie 3x(2/1 km) + 1km. Szybkie po 3:25, wolne po 3:45. Łącznie 19 kilometrów w krosie, średnia prędkość 3:30 min/km, ostatni kilometr 3:13, wszystko ciągiem. 3 żele, bidon wody. W końcu poczułem, że jestem maratończykiem. To był świetny trening. Tym bardziej patrząc na średni puls, 164! Wszystko wracało do normy.
Niedziela to treningi na stadionie. Ja zdecydowanie jestem zdania, że absolutnie w treningu maratońskim nie można zapominać o prędkościach dużo szybszych, niż tempo maratonu. Oczywiście nie jest to trening kluczowy, więc wykonywany rzadziej i na mniejszej objętości. Ale w moim odczuciu kluczowy, żeby te „kobyły” biegać na względnym luzie. Biegałem razem z bratem, więc było dużo raźniej. Paweł wchodził na krótkie odcinki (400-200) więc dawał super zmiany. Zrobiłem 3.2km po 3:10 min/km, 1.6 km po 3:05. 800 metrów w kolcach po 3:00 i 2×400 w kolcach w 68 i 67 sekund. Przerwy długie, 4 minuty trucht. Szło to pięknie, bo wszystko tak jak chciałem. I nie musiałem sią zaginać strasznie. Oczywiście było to na styk, ale szło. A kolce dlatego, że biegnę w MP w przełajach. Więc wypada coś się przyzwyczaić. Biegałem w NB XC7, czyli klasycznych kolcach przełajowych.
Tydzień 3
Środa to kolejny piękny maratoński killer. 10 km po 3:23, 1.6 km po 3:10, 6 km po 3:23, 1.6 km po 3:10 min/km. Przerwa między odcinkami 4 minuty w truchcie. Łącznie 19.2 kilometry pracy w Parku Szymańskiego. Ale dyszka z prezesem Falkowskim + jeszcze poprowadził mi 1200 bonusowo ;) więc szło szybciej niż myślałem. Ale to była rozgrzewka, bo ten tydzień naprawdę to był lekki hardcore. Musiałem trochę przestawić treningi ze względu na wyjazd do NY i zawody na 5 km tam.
Piątek to 19 km steady po Kępie Potockiej. Wcześniej 11 km rozgrzewki ;) Wszystko zgodnie z planem. Nogi zmęczone, ale prędkość nie była żadnym problemem. Tzn nogi bolały, chciałem skończyć i iść na coś słodkiego, ale to nie jest taki trening, że walczy się o sekundy. Raczej odlicza się kilometry.
Niedziela to 5x(3x1km) w krosie, na tempie 3:25/3:45 min/km. Normalnie robiłbym tren trening w kolejną środę a tego dnia coś na stadionie. Ale uznałem, że bieganie takiej kobyły przed zawodami na 5 km to nie jest dobry pomysł ;) Zrobiłem te 20 km, średnia prędkość 3:30 min/km. Lasek na Kole. Nie padłem na mecie. Chociaż do domu wracałem jak po ciosie od Tysona, to jednak szybko doszedłem do siebie.
Był to bardzo przeciążeniowy tydzień i normalnie nikomu absolutnie nie radzę tak biegać. Po pierwsze od lat jestem przyzwyczajony do takiej objętości. Po drugie takie przeciążenie było świadomie planowane, ponieważ kolejny tydzień będzie bez żadnych długich mocnych biegów. Też czułem się dobrze i wszystko mi wychodziło. Ale w innym przypadku na pewno bym trochę skorygował rozpiskę i wyrzucił jeden trening.
Tydzień 4
We wtorek ponownie stadion. W kontekście 5 km w sobotę biegałbym dużo lżej, ale trenuje do Walencji. 3.2 km po 3:15, 2.4 km po 3:10. 1.6 km miało być po 3:05 ale nie szło… Rozbiłem na 2×800 po 3:06-3:07. Potem się jakoś zmobilizowałem i poszło 800 po 3:00 min/km. Na koniec 3×300 po 51 sek (ostatni 49 chyba). Ale noga zmęczona. Pogoda do dupy. Nie było przyjemności z tego treningu. Jednak zrobiony, odhaczony. Do soboty odpoczywam. W sobotę biegnę w Mistrzostwach USA na 5 km. Trasa biegnie 42 przecznicą na Manhattanie i kończy się w Central Parku (ta sama meta dzień później jest metą maratonu). Trasa nie jest najłatwiejsza, ale klimat NY może mnie jakoś dodatkowo poniesie. Byle nie na pierwszym kilometrze bo kolejny post to będzie „Totalna bomba w Central Park” :D W niedzielę biegniemy NYC Marathon. Ale spokojnie, zupełnie na luzie. Powiedziałbym, że masaż dla nóg. Jednak 42 kilometry jednak zawsze w nogach czuć. Szczególnie po piątce na maksa. Ale opis piątki i maratonu już w kolejnych postach. A teraz wracam do planowania podróży kulinarnej po ulicach NY!
PS – post pisałem w samolocie do NY. Relację w maratonu w NY możecie przeczytać tutaj. Nie było tak łatwo jak myślałem :D A relacja z piętki już wkrótce!