Pierwszą część relacji możecie przeczytać tutaj. Wszystko co piękne właśnie się skończyło.
I teraz szybko i zwięźle. Zwyczajnie rozwaliło mi żołądek. Trzeci raz w życiu na biegu. I proszę już nie piszcie jakiś farmazonów o pizzy itd. Pizza to mąka, woda i sos pomidorowy plus trochę mozarelli. Jadłem ją dziesiątki razy i często dużo później (tutaj ok. 15:30) i było ok. Nie jadłem nic w ostatnich dniach co mogłyby mi zaszkodzić. To co nie zagrało? Niestety to o czym mówiłem jakiś czas temu. Picie i jedzenie na trasie. Tutaj my biegacze mamy olbrzymie rezerwy. I wiem, że żeby pobiec lepiej i szybciej muszę dostarczać paliwo i płyny. Niestety nie przećwiczyłem tego, robiłem to za rzadko i przy symulacji prędkości startowych na dużym zmęczeniu prawie wcale. I to kosztowało mnie prawdopodobnie ten bieg. Przykre ale sam sobie jestem winien. Nauczka na przyszłość. Już nie rozpisując się o śmierdzących sprawach, wyszedłem i nie składałem broni. Złapałem 1:12:10 półmaraton, 50 sek za grupą którą przed chwilą puściłem. To dalej był dobry czas. Co więcej ja biegłem całkiem dobrze. Odcinek między 20 a 25 km pokonuję w jakieś 17 minut i 5 sekund.
Niestety na 23 kilometrze zaczyna się 10 kilometrów tyrania pod wiatr. Były odcinki nawet po 3 km wcześniej. Ale jak przed Tobą biegnie 50 osób w zwarciu to idzie jak pociąg. A wiało mocarnie, 30 km/h , w porywach dużo mocniej. Starałem się walczyć pod ten wiatr. Łapać biegaczy. Niestety tutaj był straszny przesiew i jak ktoś biegł obok to prawie zawsze był odpad od grupy i zwalniał dużo bardziej niż ja. Biegłem przeważnie między 3:30 a 3:35 min/km i naprawdę chciało mi się wtedy płakać. Odechciało mi się wszystkiego. Wiem, że to nie pora. Nie czas. Ale wiedziałem, że uciekł mi wymarzony czas. Że zamiast biec w grupie którą dalej widziałem, ja walczę żeby utrzymać sensowne tempo. I nic nie mogłem na to poradzić. Ciężko to opisać. Ciężko sobie wyobrazić. Ja serio byłem załamany. Zjadłem jeszcze żel z kofeiną, żeby chociaż na ostatnie 10 km jakoś się podnieść. Powiem Wam, że jak to piszę, to dalej nie wierzę, że to się wydarzyło. Niestety znowu mam problemy z żołądkiem na 38 km. Znowu trafiam do toi-toi. I znowu tracę minutę. Tak naprawdę to już biegnę tylko po to, żeby zobaczyć tę niesamowitą metę. Żeby na nią wbiec.
Ale ostatni 4 kilometry to jest akurat kosmos! To tysiące kibiców. Nieprzerwany doping. Niesamowity aplauz! Ja tak naprawdę dalej mam sporo sił w nodze. I nie jest to jakiś heroiczny wyczyn, ogień do mety pomimo przeciwności. Zwyczajnie może sam chce sobie udowodnić, że mogę. Że byłem na to gotowy? Że to mogło być naprawdę piękne? Ponownie wchodzę na prędkości jakie miałem na początku biegu. Wiatr też jest tutaj sprzyjający, więc to nie jest tak, ze raptem prę pod wiatr niczym taran. Pod wiatr dalej jestem dętka. Ostatnie 1200 metrów w 3:58 co jest naprawdę przyzwoitym wynikiem.
Ale zostawmy tempo i takie pierdoły. To co tutaj się dzieje, to jest kosmos. Kosmos jest też w koło nas, bo cały kompleks na którym finiszujemy wyglada jak z filmu sci-fi. Wbiegamy na niebieski dywan. Meta jest ułożona na wodzie. I biegniemy tak prawie 400 metrów! Tego się nie da opisać. To trzeba przeżyć. Gdybym nie ukończył tego maratonu, plułbym sobie w brodę. Teraz wiem, że chcę tam wrócić i wpaść na tą metę w innym stylu. Z uniesionymi rękami do góry. Bo Maraton w Walencji to jest absolutny top! Pod każdym względem to jest zwyczajnie bieg, ponad który organizacyjnie już ciężko się wznieść. Do tego bardzo płaska trasa i masa biegaczy z którymi można biec ramię w ramię. Polecam wszystkim!
A ja? No cóż, wbiega z czasem 2:27:26. Chyba z przyzwyczajenia zatrzymywałem stoper wiadomo gdzie. Bez tego wyszło 2:25:34. W ogóle nie bieżcie tego na poważnie, piszę tylko jako ciekawostka. Sami się śmialiśmy, że jeszcze brakuje klasyfikacji czas netto – kupa, żeby było więcej medali :) Ale wiem, że ten poziom sportowy wrócił a nawet jest lepszy niż za najlepszych lat. To jest pozytyw tego biegu. Ale jednocześnie właśnie największa porażka. Bo najciężej znieść sytuację, kiedy wiesz, że sukces jest na wyciągnięcie ręki. Kiedy już go chwytasz. I raptem dzieje się coś przypadkowego, pierdoła i cały domek z kart się sypie.
Pozytyw jest też taki, że teraz to picie i jedzenie będę ogarniał, ogarniał i jeszcze raz ogarniał. Przetrenuję to i mam nadzieję, nie dopuszczę do takiej sytuacji po raz kolejny. Aha i jest jeszcze jeden pozytyw. Absolutnie nie miałem żadnych problemów zdrowotnych. W takim sensie, że nic mnie nie bolało. Po biegu również tylko zniszczone mięśnie.
Myślę, że warto pogratulować tutaj czołówce polskich maratończyków w tym biegu. Krystian Zalewski robi świetne 2:10. Kami Jastrzębski po ciężkiej kontuzji wraca w wielkim stylu z 2:11. Katarzyna Jankowska w debiucie biega 2:27!!! A Iwona Bernardelli również wraca do mocnego biegania notując piękne 2:29. Brawo! Świętowaliśmy to całą ekipą zajadają churros obsypane cukrem i wytaczane w czekoladzie :D To były piękne chwile i nawet zapomniałem o swoim biegu :)
Dobra, kończymy. Czeka mnie teraz krótkie roztrenowanie. Pozbieram się fizycznie. Mentalnie już bym poszedł przerzucać żelastwo na siłowni. Lubię to i teraz jest czas, żeby wdrożyć to w trening. Potem szykujemy się na wiosnę, a mam nadzieję, dokładnie na początek kwietnia. Odmaluję też w końcu te ściany w salonie :D
Dziękuję też wszystkim za niesamowite wsparcie przed biegiem. W trakcie i może jeszcze większe po biegu. Wiem, że razem z Kasią przez te lata zbudowaliśmy w koło siebie super społeczność pozytywnych ludzi. Ludzi którzy są życzliwi, wspierają się wzajemnie. I chyba to jest największa wartość naszej obecności w social mediach. Nie jesteśmy w stanie wszystkim odpisać. Każdemu podziękować. Czy z każdym wymienić opinii. Ale naprawdę niesamowicie doceniamy to, że jesteście z nami.
Dziękuję też Kasi za wszystko. Bo to ona powiedziała kiedyś: “może oni są szybsi, mają lepsze życiówki, są w lepszej formie, ale Ty masz łeb do tego, żeby wygrać Wingsa i żeby złamać 2:20 w maratonie”. Może to nie jest słowo w słowo, ale do dziś mam to w głowie i nic mnie tak nie motywuje. Dzięki Paweł za pomoc w Walencji, wraca chyba bardziej zmęczony niż ja :D I rodzicom za pomoc przy organizowaniu czasu na to wszystko. A teraz kończę ten wpis bo zaraz lądujemy. A ja nie mogę się już doczekać, żeby przytulić mojego małego szkraba.
PS – nie mam nawet jednego zdjęcia po biegu… Ja zwyczajnie w ciszy i tłumiąc emocje chciałem stamtąd wyjść.