Większość biegaczy myśli, że wyjazd w góry wysoki i trening tam potrafi przesunąć nasz poziom sportowy o kilka poziomów. Że sam efekt wysokogórski zrobi z nas mocarzy. Ba, większość w ogóle zapomina, że np. w Polsce góry są na tyle niskie, że nie możemy w ogóle mówić o efekcie wysokogórskim bodźcującym nasz organizm. Dlaczego tak się dzieje? Co zrobić, żeby trening w górach miał sens? I dlaczego w takim razie tak mnie w te góry ciągnie?
Efekt wymaga czasu
Po pierwsze, żeby trening w warunkach wysokogórskich miał sens, powinniśmy tam spędzić przynajmniej trzy tygodnie. A dalej jest to takie minimum. Mało kto może sobie na to pozwolić. Ale tak naprawdę tyle czasu potrzebujemy, żeby organizm się zaadoptował do wysokości. Później, żeby stopniowo zwiększać obciążenia treningowe i na końcu już mocniej potrenować. Taki czas może rzeczywiście przynieść lekkie korzyści w postaci chociażby lepszych parametrów krwi.
W ogóle w moim odczuciu optymalne są np. dwa wyjazdy np. po 3-4 tygodnie przedzielone krótkim zjazdem, startem. Wtedy rzeczywiście organizm już w pełni się zaadaptuje, my możemy trenować na pełnym gazie (nie mylić z normalnymi prędkościami, bo te zawsze będą trochę niższe). Po takim okresie treningu i w pełni przerobionym cyklu w górach rzeczywiście ta forma może nam ładnie skoczyć. Mając jednak mniej czasu przeważnie odrazu rzucamy się w pełen, mocny trening biegowy. I kończymy przemęczeni i ze zjazdem formy po zjeździe z gór.
Trudne warunki
Jadąc w góry nasz organizm w pierwszych dniach musi sobie radzić w dużym obciążeniem. Tak naprawdę pierwszy tydzień spokojnych biegów a potem wdrażanie w mocniejsze bieganie może nas cofnąć w samym procesie treningowym, zamiast zadziałać na korzyść.
Do tego dochodzi kwestia wysokości. Jedni znoszą ją lepiej, inni gorzej. Różnica też czy jest to 1800 czy np. 2200 metrów. Ja osobiście na 1800 czuję się dobrze od początku. Ale znam wiele osób, które ma problem z zasypianiem. Chodzą zmęczeni. I trwa to kilka dni. Ja podobnie miałem na ok 2100 metrów gdzie zwyczajnie pierwsze trzy dni to była mordęga…
Znikome efekty
Tak naprawdę cały zysk związany z treningiem w górach u amatora nie ma aż takiego znaczenia. Zdecydowana większość z nas ma kilka innych rzeczy do poprawienia, które dadzą lepsze rezultaty. Zwiększenie mobilności, wzmocnienie się na treningu uzupełniającym czy chociażby skupienie się na śnie w codziennym treningu. Jechanie w góry po zwiększenie hemoglobiny (o ile ono w ogóle nastąpi) jest raczej taką fanaberią. Oczywiście w przypadku wyczynu, gdzie organizmy są wyżyłowane do granic, te minimalne zmiany robią różnicę. U amatorów raczej żadną.
To po co ja w te góry jeżdżę?
Bo nie znam cudowniejszego miejsca do trenowania. Osobiście upatrzyłem sobie St. Moritz. I poziom motywacji jaki tam osiągam, oraz infrastruktura biegowa sprawiają, że jestem w stanie wycisnąć z siebie więcej niż gdziekolwiek indziej. Zwyczajnie sprawia mi to radość, mam większą ochotę na trening i poświęcenie.
Druga sprawa, to brak negatywnych bodźców. Mało kto zdaje sobie z tego sprawę, ale to właśnie ten spokój głowy, brak negatywnych przekazów, brak bijących do nas ze wszystkich stron wiadomości, obowiązków. Brak stresu i zmartwień, powodują, że tak dobrze mi się trenuje. Że zawsze zjeżdżam w formie. I zawsze po takim obozie dobrze mi się biega.
Strzał w kolano?
Może trochę sobie strzelam w kolano tym tekstem. W końcu chcę tam kiedyś zrobić obozy biegowe, a mówię, że w kontekście czysto sportowym raczej formy nie zrobimy. Bo taka jest prawda. Ale to co zobaczymy, co tam przeżyjemy i poziom motywacji jaki tam można zebrać starczy nam potem na cały rok treningów już na dobrze wszystkim znanej, polskiej nizinie :D