Chyba za długo byłem zdrowy. I nic mnie nie bolało. Sam aż byłem w szoku, ale nic mnie nie ruszało. Przygotowania szły idealnie. Treningi szły idealnie. Docelowy maraton poszedł lekko mówić, nie tak jak powinien. Więc jak widać, idealne przygotowania nie zawsze zwiastują idealny maraton. Mam nadzieję, że to co działo się po Dębnie zwiastuje za to dobry bieg :)
Szybko się zregenerowałem i już w środę spokojnie biegałem szybciej jak 4:00 min/km. Pomyślałem sobie wtedy, jak dobrze, że przynajmniej ten maraton nie kosztował mnie kolejnych dni na regeneracji. Oczywiście, że byłem jeszcze zmęczony i ograniczyłem mocno treningi. Ale jednak było dobrze. Ze schodów schodziłem jak trzeba a podczas biegu nie czułem, jakbym zaraz miał się rozpaść.
No i na spacerze z Niną raptem poczułem się słabo. A potem było już tylko gorzej. Niestety dopadł mnie jakiś rota, albo zatrucie. Sam nie wiem. W każdym razie dwa dni miałem wyjęte z kalendarza. Potem chcą ratować jakoś przygotowania do Wingsa, wychodziłem potruchtać, żeby nie robić za długiej przerwy. Ale żołądek ciągle nie pracował tak jak powinien. Do tego doszła infekcja, więc zatoki zawalone, gardło czerwone itd… Nic przyjemnego.
W niedzielę tydzień po maratonie już więcej się poruszałem. Ale męczyłem się na 4:00 jakbym leciał tempem maratonu. No i dalej bez chusteczek się nie ruszałem ;)
Poniedziałek – korzystając z nowego stadionu w Sejnach, postanowiłem trochę pokręcić nogą. Mam to trochę już przepracowane, że po chorobie biegam odcinki 5-10 sek wolniej, ale po kolejnych 3 dniach już jest ogień. I tak postanowiłem zrobić 4+3+2+1 km i zacząć po 3:20. No i męczyłem to strasznie. 3:20 jako weszło. Potem 3 km po 3:19. 2 km już szło opór, 3:16. I kilometr mówię sobie, jadę na maksa! Piękna bomba po 300 metrach w tempie ok 3:00 i skończyłem w 3:15 :D Byłem bezsilny. Ale zakończyłem i nie byłem wyjechany jakiś. Zwyczajnie nie było z czego biec.
Wieczorem pokręciłem sobie jeszcze 12 km. Bo zjadłem za dużo czekoladek. Jajka z majonezem jakoś mi nie wchodziły ;)
Wtorek – 17 km, piękna pętla po Suwalszczyźnie. Ciężko, żołądek dalej jakiś taki nijaki. No polotu w tym nie było, ale zrobione.
Środa – 14 km rano w Warszawie. Już dużo lepiej. W końcu więcej zjadłem i widać, przyjęło się. Wieczorem trening NBRC i kolejne 6 km truchtania. I byłem gotowy na czwartkowy hardcore. Albo i nie byłem ;)
Czwartek – Przekładałem ten trening. Normalnie robiłbym 2-3 dni wcześniej. Tak jak zawsze robiłem przed Wings for Life. 40 km, steady. Czyli wolniej oczywiście niż maraton, ale jednak mocno. Pojechałem na Kępę Potocką bo stwierdziłem, że pętla 5 km plus lekkie przewyższenia idealnie się sprawdzą.
Zacząłem dość lekko. Tempo w okolicy 3:35 i biegło mi się naprawdę dobrze. Piłem co 5 km wodę, jadłem co 10 km żel. I tak sobie czas mijał. Do 20 km zero historii. Potem już było ciężej, ale dalej kontrolowałem tempo. Nie zmuszałem się specjalnie. Oczywiście piszę jakby to był trucht, a jednak to już bolało i było cholernie trudnym treningiem. Ale nie były to zawody… Kiedy minąłem 30 km wiedziałem, że to zrobię. Ale po pierwsze zacząłem się Mocno grzać. Po drugie, zaczęła mnie mocno boleć lewa noga. Dokładnie mięsień dwugłowy w miejscu, gdzie miałem kontuzję prawie dwa lata temu.
Do 35 kilometrów było znośnie. Potem ból był już bardzo duży i kończąc po 40 km czułem olbrzymią ulgę. Twarz miałem czerwoną jak burak. Odwodniony byłem strasznie. A nie było za gorąco. Biegłem na krótko. Może to jeszcze pozostałości po infekcji. Do dziś mam zawalone całe zatoki. No i ta nieszczęsna noga. Nie dała mi zrobić drzemki. Na szczęście wieczorem było już ok.
Całość zrobiłem ze średnim tempem 3:36 w niespełna 2:24. Dobrze, szybko. Ale perspektyw na dalsze harce to ja tam nie widziałem na tym treningu Teraz pozostało się zregenerować i dalej robić swoje. Najgorsze już za mną.
Piątek – Wolne. Miałem biegać, nawet się ubrałem chyba. Ale perspektywa kanapy wygrała :)
Sobota – 15 km luźno. W ogóle nie biegałem dużo, ale ponieważ zrobiłem 44 km a w niedzielę planowałem 30 to i tak ogólna objętość była bardzo duża. Więc się hamowałem z treningami.
Niedziela – 30 km BNP. Zacząłem spokojnie razem z Bartkiem Falkowskim. 15 km w niespełna 4:20 min/km. Potem 10 km przyspieszyłem, steady , wyszło niespełna 3:40 min/km. I ostatnie 5 km ogień, 3:20, ale to już oddychałem rękawami, to było mocno! Schłodzenie, 32 km i 3:56 min/km. Pięknie zakończony tydzień.
Jest poniedziałek. Obudziłem się z bólem głowy. Głodny jak wilk. Głód nie mija, ból głowy też. Nawet ubrałem się na trening, wyszedłem. Przebiegłem 100 metrów, zatrzymałem się koło lodziarni. Kupiłem wiśnie z czekoladą i dulce de lece. I wróciłem do domu. Tak też bywa ;)
Ale ogólnie, można powiedzieć, że wróciłem do mocnego biegania. Nie jestem już jakiś mocno osłabiony. Strasznie przeszkadzają mi zatoki, ale nie spowalniają. Zwyczajnie wracam cały obsmarkany (wiem, że to obrzydliwe, ale cóż, taki czasem jest sport). Ale będzie tylko lepiej. Do Poznania zostało 13 dni. Szczęśliwe 13 mam nadzieję.