Nie jest to łatwy wpis. Nie będzie to relacja, bo nie ma co dokładnie relacjonować. Widzicie to zdjęcie na górze? Mój wzrok i wyraz twarzy idealnie opisuje to jak się czułem biegnąc wczoraj w Wings For Life World Run. No cóż, to jest sport. Nie da się zawsze wygrywać. Bywają dni, że trzeba przełknąć gorycz porażki. Z drugiej strony po takich startach powroty smakują podwójnie dobrze.
Na początku chciałem napisać, że spokojnie. Nie załamałem się ;) Nie siedzę z opuszczoną głową. Nie mam depresji ani nie płaczę w kącie. Od tylu lat biegam i przez ten czas miałem tyle wzlotów i upadków, że zwyczajnie jestem zły. Ale to złość, która mija. A ja dalej idę na trening, robię swoje i w kolejnym starcie chcę być najlepszą wersją samego siebie.
Ale nie oszukuję, że po biegu byłem zdruzgotany. Szedłem do hotelu z opuszczoną głową. Nie dlatego, że nie wygrałem. Czy nie osiągnąłem celu. Zwyczajnie od początku ten bieg to była dla mnie męczarnia. W kontekście ostatnich treningów, przygotowań, tego jak byłem przygotowany pod każdym względem, nie potrafię tego wytłumaczyć. Uwierzcie mi, że z trasy chciałem zejść dziesiątki razy. Już na 20 kilometrze miałem dość. Nie byłem w stanie biec tempem, którym normalnie robię w niedziele długie biegi. Z pełnego treningu. A po nich potrafię godziny spędzić na spacerach i zabawach z Niną… I to boli, cholernie!
Naprawdę my wkładamy ogrom pracy w to co robimy. Często komuś ciężko sobie to wyobrazić. Wielokrotnie pisałem, że to nie jest tak, że ktoś urodził się wielki. Każdy, ale to absolutnie każdy sportowiec żeby do czegoś dojść, musi włożyć ogrom pracy. Pracy której nie widać. W tym kontekście dla mnie sam start jest tylko ukoronowaniem. A cały proces jest tak naprawdę wykańczający. I jak po tym wszystkim stajesz gotowy na zawodach, wytrenowany jak nigdy, raptem nogi nie chcę biec. I od początku zastanawiasz się, co tu się do jasnej cholery dzieje? Ciężko to przetrawić.
Wracając do biegu. Nie czułem się za dobrze od początku. Postanowiłem biec swoje bo wiedziałem, że i tak nikt nie wytrzyma tempa narzuconego na początku. 20 kilometrów minąłem w średnim tempie 3:36. Idealnie. To było tempo na 70km. Ale to było straszne męczenie. Ciężko mi się oddychało. Miałem wysoki puls. A dwa tygodnie temu pobiegłem sobie tak spokojnie na treningu 40km… Kiedy zacząłem mocno zwalniać a w perspektywie miałem tyle biegu, chciałem serio to skończyć. Tutaj podziękowania dla:
- Pani na rowerze z obsługi biegu. Często ze mną jeździła. Ja byłem tak zrezygnowany, że rozmowa z nią sprawiała, że zwyczajnie czas mi leciał szybciej. A wydolnościowo to był dla mnie taki bieg, że gadałem i gadałem. Dzięki temu przetrwałem kilometry do czterdziestego. Ale nie mogłem przyspieszyć. No nie miałem z czego. Jak nigdy, jakbym miał nogi z ołowiu.
- KIBICE!!! Mówię to z pełną świadomością. Jestem w stanie się założyć, że żaden bieg w Polsce nie miał sumarycznie tylu kibiców! 20 km w Poznaniu na całej długości kibice. I kiedy wybiegliśmy z miasta myślę sobie, teraz pustka… A gdzie! Każde miasteczko, wioska, pojedyncze domy, wszędzie kibice. Wychodziły całe rodzony, całe wioski! Dzieci, całe imprezy komunijne. Tyle ile osób mi kibicowało to ciężko mi ogarnąć. I uwierzcie mi, tylko to trzymało mnie na trasie. Ogromnie chciałem podziękować wszystkim, zrobiliście największe show biegowe w Polsce! Biegłem i naprawdę chwilami byłem wzruszony! Na jakimś 53 kilometrze starsza pani goniąca mnie z wodą, żebym się polał :) Na mecie, 59 kilometrze małżeństwo, które specjalnie do domu pojechało po koce i jakieś picie plus jedzenie. I takich historii są z wczoraj setki. Coś pięknego. I choćby dla tego było warto te niespełna 59 kilometrów wyklepać.
I teraz uwaga. Miałem średnią 3:53 min/km. Kiedy w Mediolanie robiłem 88 kilometrów miałem 3:43 min/km (30 km więcej). Ja wtedy wcale nie byłem mocniejszy. Myślę, że byłem w porównywalnej formie. Więc możecie sobie wyobrazić moją złość i niemoc.
Ale koniec smęcenia. Dzięki, że jesteście ze mną i z Kasią na dobre i na złe. To ile osób podeszło do nas wczoraj mówiąc, że to dzięki nam w ogóle zaczęło biegać na maksa nas wzruszyło. Zawsze chcieliśmy inspirować i pokazywać, że sport jest dla każdego. I, że często zmienia życie. To naprawdę było piękne a my byliśmy bardzo wzruszeni.
Chciałem też podziękować całej ekipie RedBull za przyjęcie i wsparcie. Wojtek Sanecki, jeszcze będzie pięknie! No pressure! ;)
A teraz czas wracać do życia. Miałem nie smęcić. Ale Nina nam się rozchorowała. W nocy nie pospaliśmy. A w dzień walka. Czujemy się z Kasią jakby walec po nas przejechał :D
Jeszcze raz Wam wszystkim dziękuję. Często to powtarzam, ale serio jesteście wielcy. Jestem przekonany, że każdy biegacz w Polsce chciałby mieć takich kibiców i takie wsparcie. Jesteście bezcenni! Może my nie daliśmy show, ale Wy zniszczyliście system! DZIĘKUJEMY!!! I do zobaczenia!
Fot: Dorota Szulc for Wings for Life World Run