To był tydzień bardzo specyficzny. Nie będzie tutaj za dużo ciekawostek. Klasyczny tapering przed zawodami. Tydzień kończył bieg na 5 km w Radości. Chciałem pobiec mocno, chciałem zakręcić się po nową życiówką. Wiedziałem, że mnie na to stać. A jak się to wszystko potoczyło? Zaczynamy z podsumowaniem!
Poniedziałek
Po cholernie mocnej niedzieli, w poniedziałek robiłem dwa spokojne biegi. 10 i 11 km. Bez historii. Tempo rano 4:27, tempo wieczorem 4:27.
Wtorek
16 km, ale postanowiłem trochę „pokręcić nogą”. Wrzuciłem w całość 10 odcinków 200 metrów. Ogólnie dość ciężko się biegało. W sumie miało to sens, bo ta niedziela jeszcze siedziała w mięśniach, szczególnie, że było tam dużo zbiegów i podbiegów. Natomiast same odcinki 200 metrów na luzie. Po 35-36 sek, przerwa ok. 35 sek. Więc bardzo krótka. Ale więcej nie potrzebowałem.
Środa
Wiało jak cholera. Zaplanowałem 3 km progowo + 2×1 km w tempie startowym na 5k. No i to był taki dzień, jakie chciałbym mieć codziennie. Nie patrzyłem na zegarek za bardzo, progowy leciałem na wyczucie. 3 km w 9:44 i luz. W parku na pętli asfaltowej, walcząc z wiatrem. Niespełna 2 minuty truchtu i 2×1 km po 3:05 i 3:04. Skończyłem to i pobiegłem sobie po 4:22 min/km 5 km do domu, bez wysiłku. No takie treningi poproszę zawsze!
Czwartek
13 km rozbiegania, spokojnie po 4:22 min/km.
Piątek
WOLNE! :)
Sobota
Niespełna 7 km rozbiegania w parku Szymańskiego. Wiatr dwa razy zwiał mnie ze ścieżki na trawnik :) NA koniec 4×200 metrów. Rozbieganie pełen luz. Odcinki trochę już męczone.
Niedziela
Bieg z Radością. Wszystko było fajnie. Noga lekka. Byłem wypoczęty. Trochę zasmarkany, ale nic mi to nie przeszkadzało. Teraz wszyscy chodzą zasmarkani ;) No wiało, cholernie wiało, ale podchodziłem do tego spokojnie. Uważałem, że mam zapas prędkości i nawet jak ten wiatr uniemożliwi mi jakiś super czas, to coś tam urwę.
No i wszystko układało się dobrze. Fajnie się biegło, taktycznie podejmowałem dobre decyzje. Tylko mocy nie było :D Jestem od ponad miesiąca w typowym treningu maratońskim i chyba zabrakło obiegania na prędkości. W sumie na pewno zabrakło, zrobiłem tylko raz 12×400, ale nie wchodziłem na jakieś kilometrówki itd. Zwyczajnie teraz priorytetem jest maraton. No i tak sobie biegłem po jakieś 3:10 min/km ale nie miałem mocy zerwać i przyspieszyć. Nie umierałem, miałem siły żeby zmienić rytm, zareagować na jakiś atak, przyspieszenie. Ale nie miałem siły pociągnąć mocne 500-1000 metrów. No bywa. Skończyłem bieg z czasem 15:46, raptem 3 sekundy wolniej niż na Praskim. Tam umierałem i dzień po biegu byłem warzywem. Dałem z siebie naprawdę wiele. Tutaj skończyłem dużo bardziej wypoczęty, ale zwyczajnie nie byłem w stanie wykrzesać z siebie więcej.
Jakby nie patrzeć, to był dobry bieg. Jestem zadowolony. Skończyłem na drugim miejscu. Fajnie się ścigałem. No i przyniosłem do domu kolejny pucharek do kolekcji, z czego cieszy się cała rodzina :D
Podsumowanie
Był to typowy trening przed ważnymi zawodami. Trzy dni biegałem jeszcze dość sporo, ale sam akcent to tylko 5 km roboty. Potem czwartek już niespełna 13 km , piątek odpoczywałem i sobota rozruch z przebieżkami. Przed piątką to wystarcza, żeby stanąć i mocno pobiec. Chociaż mimo wszystko uważam, że kiedyś to w 100% wystarczało a w tej chwili jeszcze ten weekend sprzed tygodnia siedział trochę w nogach.
Bieganie to sztuka wyborów. Ja wybrałem Walencję, to jest numer jeden i dalej na tym głównie się skupiam. Chciałem te 15:30 przynajmniej złamać, ale nie tym razem. O wszystkim tym zapomnę, jak z Hiszpanii wrócę z nowym PB :)