Powiem szczerze, lubię pisać takie relacje. Opis takiego biegu to czysta radość i słowa same przychodzą do głowy. Nie trzeba robić nic na silę. Piszę to i cieszę się, jakbym jeszcze był na trasie Leipzig Marathon. W sumie to jestem szczęśliwy, że już nie jestem, bo jednak dość mocno tam cierpiałem :) Ale nie uprzedzajmy faktów, zaczynamy relację od soboty. Czyli dnia poprzedzającego start.
Już opisałem cały tydzień przedstartowy. Nie będę się powtarzał, bo chyba nie ma sensu. Jak ktoś jest ciekawy, a jeszcze nie czytał, to proszę bardzo: Ostatni tydzień przed Leipzig Marathon. Co mogę jeszcze dodać? W sobotę byłem rzeczywiście w świetnej dyspozycji. Biegałem te kółka po bieżni jak natchniony. Nie przekraczając pulsu 140 schodziłem z tempem poniżej 4:00 min/km. Wiedziałem, że jest forma. Wiedziałem, że jestem przygotowany. Pozostawała tylko kwestia tego, czy nogi wytrzymają cały dystans maratonu i czy nie będzie problemów energetycznych. Po rozbieganiu zrobiliśmy jeszcze jakieś zakupy na kolację i śniadanie (jakieś to mało powiedziane, bo ubezpieczyliśmy się chyba na jakąś katastrofę z ilością tego jedzenia :) ), i wróciliśmy do hotelu. No i co tutaj dalej pisać. Leżałem :) Byłem spokojny, skoncentrowany, ale spokojny. Wiedziałem, że mogę szybko pobiec. Byłem pewien formy, ale to maraton, czekałem na przebieg wydarzeń.

Wstałem trochę po 6:00. Całe moje jedzenie przed startem ograniczyłem do bułki z dużą ilością miodu na ok. 3 godziny do startu i batonik z kofeiną MyProtein. To mi się ostatnio sprawdzało, nie potrzebuję więcej jeść. Wypiłem jeszcze małą czarną, też z samego rana. Jak zwykle spacer, chwila koncentracji. Na 90 minut do startu poza samym batonikiem jeszcze no-spa i stoperan. Czy to pomaga? Trudno mi w tej chwili jednoznacznie powiedzieć. Na pewno nie ma skutków ubocznych, więc postanowiłem po raz kolejny wziąć te dwie magiczne tabletki… Godzina 8:30 ruszamy na start. Było bardzo blisko, raptem kilometr. Jeszcze doszliśmy kawałek pieszo i trafiliśmy do strefy startu i mety. Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie organizacja. Jednak myślałem, że to będzie jakiś mniejsze wydarzenie, a naprawdę wielkość tej strefy robiła wrażenie. Sporo atrakcji. Wszystko dobrze zorganizowane. Wszędzie kiełbasa i piwo. To jednak musiało poczekać.

Oczywiście jeszcze skorzystałem z toalety, przebrałem się, naciągnąłem swoje kompresy od CEP (to jest zawsze walka), przypiąłem numer i na 30 minut do startu pobiegłem na rozgrzewkę. Było bardzo dobrze. Lekka noga, nawet na przebieżkach nic się nie męczyłem. Łącznie biegam 2,5 km narastającym tempem. Zaczynam bardzo wolno, 5:00 min/km (to 90 sekund wolniej niż tempo maratonu). Później lekko przyspieszam, tak, żeby ostatnie 500 metrów biec już w tempie maratonu. Później chwila oddechu i 4 przebieżki po 100 metrów. Łącznie ok. 3,5 km rozgrzewki.
Zaczęło robić się już naprawdę gorąco. Rozgrzewałem się w kurtce i dresie, cały byłem spocony. Na niebie pełne słońce, piękna pogoda na spacery. Nie wiało, to mnie bardzo cieszyło. Już wiele razy to mówiłem, najbardziej nie lubię biegać pod wiatr. Bardzo dużo wtedy tracę. Więcej niż powinienem. Na szczęście było spokojnie. Spakowałem dwa żele SIS do kieszonek, szybki buziak na szczęście i pobiegłem do strefy startowej. Tam jeszcze kilka słów z Kubą Szymankiewiczem i Michałem Łukaszukiem, którzy również przyjechali walczyć o swoje rekordy życiowe. Do startu zostało 5 minut. Jeszcze się napiłem. Polałem wodą. Strategię miałem już w głowie. Na początku chciałem biec w grupie i atakować od 30 kilometra. Do tej pory w Lipsku padały wyniki około 2:30. Z takiego tempa bez problemu mogłem zaatakować i cieszyć się z wygranej. A przy okazji więcej sił zachować na trening w kolejnych miesiącach i kolejne starty. Jednak widziałem już, że na starcie jest Etiopczyk, który wyglądał na znakomitego biegacza. Był też Kuba, który w Pabianicach nabiegał 1:09:25 w półmaratonie. Więc stwierdziłem, że nie ma co kalkulować i od początku biegnę na życiówkę. Zakładałem otwarcie w 1:12 – 1:12:30 i dalej zobaczymy co będzie.
Zaczęło się odliczanie startera. 10, 9, 8…. 3, 2, 1 i start! Pierwszy kilometr biegłem na drugiej pozycji. Dość spokojnie, bez szarpania. Później wyszedłem na prowadzenie i zacząłem biec tempem 3:27 min/km. Między mną a grupą zrobiła się mała luka. Na drugim kilometrze dołączył do mnie Etiopczyk i zaczął biec mi na plecach. Spokojnie biegłem tak jeszcze 2 kilometry. Lekko pod wiatr, ale naprawdę wiało jeszcze bardzo słabo i można było dość szybko biec. Utrzymywałem tempo, przewaga się powiększała. W końcu dałem znać zawodnikowi z Etiopii, żeby dał zmianę. Dał. Taką zmianę, że już pobiegł sobie spokojnie po wygraną. A ja wiedziałem, że właśnie jestem skazany na 38 kilometrów samotnego biegu do mety. Ale szło dobrze. Nogi lekkie, nie wieje, temperatura ok. Więc dalej robiłem swoje.
Pierwsze 5 km to czas 17:07. Drugie 5 km zrobiłem jeszcze szybciej, bo w 17:00. Do 7 km cały czas bieg był lekko pod wiatr. Jednak po nawrocie nie dość, że wiało w plecy, to jeszcze biegło się lekko z górki. Czasy kilometrów po 3:20 trochę mnie stresowały, to dopiero początek a ja biegnę w tempie półmaratonu… Ale puls pokazywał, że jest ok. Na początku trochę skakał, wychodziłem ponad 170, a wiedziałem, że takie zabawy się źle skończą. W tej chwili było 167 – 168 i tak miało być do mety. Powoli wchodziłem w taki maratoński automatyzm. Cały czas ze sobą rozmawiałem (nie wiem czy też tak macie, ja często gadam ze sobą na maratonach) i starałem się nie myśleć o technice, tempie, kadencji i innych pierdołach. W takich chwilach najlepsze co można zrobić to skoncentrować się na biegu i wejść w pełen automatyzm. Niech wszystko się robi samo, a myśleć trzeba tylko o tym, żeby się jak najmniej przy tym męczyć.
Biegło mi się rewelacyjnie. Naprawdę wręcz znakomicie. Wszystkie kolejne kilometry pokonywałem ze średnią ok. 3:24 min/km. Czy było lekko z góry, czy pod górkę. Warunki były naprawdę dobre. Nie było dużych podbiegów. Może trasa nie była płaska, ale jej profil pozwalał naprawdę szybko biegać. Nic nie wybijało z rytmu. Cała trasa po równym asfalcie. Kolejne 5 km zaliczone w 17:05 i następne również 17:05. Obszerne zakręty, tylko jeden nawrót na całej pętli. Ponieważ było gorąco na każdym punkcie z wodą starałem się zaczerpnąć łyk wody. Drugi kubek lądował na mojej głowie. Chłodzenie to podstawa ;) Na 17 kilometrze biegu wyjąłem bezkofeinowy żel SIS i zjadłem połowę. Na 20 kilometrze czułem się jak na treningu. Czas około 1:08:15. Kończyłem pierwszą pętlę. Z boku drogi kibicowała mi Kasia. Podała wodę, niestety nie chwyciłem butelki i ta spadła na ziemię. Śmieszne, ale pomyślałem, że przez kolejne 22 kilometry mojego biegu, ona pewnie nie będzie mogła sobie darować tej wody (na mecie okazało się, że się nie myliłem). Ja piłem chwilę wcześniej i za bardzo jej nie potrzebowałem. A i nie byłem jeszcze tak zmęczony, żeby się na wszystko denerwować, i o wszystko mieć pretensje. Tutaj mój ojciec mógłby napisać ciekawy tekst o tym, jak zachowuje się WarszawskiBiegacz na ostatnich 10 kilometrach maratonu :D
Dobiegłem do półmetka. Czas 1:11:57, dalej lekka noga. Nawrót. Z naprzeciwka widzę Kubę z jeszcze jednym zawodnikiem. Kuba już nieznacznie prowadzi. Zerknąłem na zegarek. Minuta różnicy. Biegł na 2:26, wyglądał dobrze, wiedziałem, że nie ma miejsca na błędy w tym biegu. Przede mną druga pętla biegu. Do tej pory wszystko układało się idealnie. Ale to jest maraton, zawsze, ale to zawsze musi się coś wydarzyć. Pierwsze 21 kilometrów było nudne jak flaki z olejem. Jak po sznurku, jak z jakiegoś podręcznika „maraton idealny”. Za to druga połowa obdarowała mnie tyloma przygodami na trasie, że będę miał o czym pisać w drugiej części relacji. Za to właśnie kocham maratony, za to również ich nienawidzę. Musisz być przygotowany niemal na wszystko, szybko reagować i nawet przez chwilę nie możesz zakładać porażki. Wtedy już ciało, nogi schodzą na drugi plan, a na pierwszy wychodzi głowa. Ale to już w drugiej części relacji, która ukaże się jutro.