W części pierwszej relacji skończyliśmy gdzieś nad jeziorem Wigry. Zgubiony, znalazłem w końcu właściwą drogę i ruszyłem w szaleńczą pogoń.
Błyskawicznie mijałem kolejnych biegaczy. Jednak straciłem naprawdę sporo. Tempo, pomimo niesprzyjającego terenu, wzrosło do 3:40 min/km. Puls poszybował w kosmos, pokazywał ponad 170. Zastanawiałem się tylko, ile kilometrów takiego biegu wytrzymam. Jeszcze szybka kalkulacja i taktyka na kolejne kilometry. Jak najszybciej dogonić pierwszych zawodników a później będzie już z górki. W ogóle odpuściłem sobie jakieś myśli o czasie, chciałem przybiec pierwszy. Zwyczajnie lubię wygrywać, kto nie lubi ;)
Wybiegliśmy na dużą polanę, był już może 17 kilometr. Wyprzedziłem kolejnego biegacza i byłem tuż za następny. Ktoś krzyknął, że jesteśmy 3 i 4 zawodnikami na trasie. Szybko pomyślałem, że zostało tylko dwóch. Jednak ja już mocno się zagotowałem. Było mi potwornie gorąco. Ostatnio piłem jakieś 13 kilometrów wcześniej. A było naprawdę bardzo gorąco! Trasa była coraz trudniejsza. Szczególnie fragmenty leśne gdzie na pełnej prędkości zbiegało się między drzewami. Momentami bardzo śliskie kładki drewniane. Sztywne podbiegi. Ogólnie zaczęło się dziać. Dalej cisnąłem ile mogłem, jednak już siły mnie opuszczały. Po 2 dobrych kilometrach przychodził jeden słabszy, gdzie musiałem trochę ochłonąć. W końcu wybiegliśmy na asfalt. Wrzuciłem najwyższy bieg i popędziłem za drugim zawodnikiem w stawce. Został już tylko Andrzej, ale ten był jeszcze daleko z przodu…
Od 21 kilometrów nie piłem. Później okazało się, że w tym szale pościgu minąłem punkt odżywczy. Już nawet chciałem od ludzi zabrać jakąś butelkę z wodę. Byłem potwornie spragniony. Zjadłem żel, zupełnie się zalepiłem. Co prawda dało mi to trochę energii, ale nie zmniejszyło pragnienia. Wybiegliśmy na dużą polanę. Widoczność na prawie kilometr i nikogo nie ma. Zacząłem tracić nadzieję.
Wbiegliśmy w las. Ponownie trudna technicznie trasa. Ale ja takie lubię. Przyspieszyłem, skakałem miedzy korzeniami i o dziwo ponownie trzymałem tempo poniżej 4:00 min/km. Zbliżałem się do 30 kilometra. Z daleka zauważyłem starszego pana trzymającego zegarek w ręki i czekającego aż przebiegnę. W momencie mijania krzyknął mi tylko dokładną stratę do lidera. Było to trochę ponad minuta. Nawet nie wiecie jak odetchnąłem.
Na długiej prostej już go widziałem. Skręciliśmy w las, jak się okazało, w najgorszy fragment trasy. Traf chciał, że chciałem jak najszybciej dogonić Andrzeja i gnałem tą ścieżką ile sił. Było tam pełno błota, urwiska, płynące strumienie, rowy i tony krzaków.

Na początku lekko się potknąłem. Szybka gleba, ale szybciej wstawałem niż się przewalałem. Za kilka chwil buty zupełnie poleciały mi w błotne urwisko, ześlizgnąłem się ponad metr w dół, prawie w jezioro. Szybko się wdrapałem, otrzepałem w biegu i dalej skakałem między rowami. I w końcu przy skoku zahaczyłem o gałęzie. Zaliczyłem piękną glebę, aż zegarek złapał mi międzyczas :) Ale to był ten stan, gdzie już jest wszystko jedno. Podniosłem się, puls poszybował do 179 (to mój puls przy biegu na 10 km), i ruszyłem dalej.
Kilometr w 5:30 min/km, to pokazuje, że nie był to łatwy odcinek. Jednak już widziałem przede mną Andrzeja. Spokojnie dołączyłem do niego 500 metrów dalej na jakiejś polance. Podaliśmy sobie ręce i się przedstawiliśmy. Ponad 30 kilometrów biegu było za nami. Miałem średnią 3:51 min/km więc biegłem na czas grubo poniżej 2:45 (gdybym się nie pogubił). Jednak miałem kompletnie dość. Dołączyłem do Andrzeja i razem spokojnie biegliśmy do mety. Już w tempie niemal minutę wolniejszym na kilometr, niż jeszcze przed chwilą.
Zatrzymywaliśmy się na punktach kontrolnych. Spokojnie mogłem się napić. A piłem już dużo, bardzo dużo! Przy okazji oglądałem co tam można było zjeść. A była kiszka ziemniaczana, jakieś ciasta, lokalne wyroby, oczywiście pełno owoców. Jak na dobrej zabawie. Prawie tak bogato jak u nas dzień wcześniej na ognisku :) Z Andrzejem miło sobie rozmawialiśmy. Ja byłem po tygodniu obozu treningowego, który trochę fizycznie mnie zmęczył. Andrzej był po żniwach a na zawody przyjechał rano z Łomży. Miał gorzej ;) Trasa prowadziła już w większości przez las. Miałem czas podziwiać piękne krajobrazy oraz jezioro Wigry. W końcu dobiegliśmy do ostatniego punktu odżywczego, napiłem się i ruszyłem już szybko do mety. Akurat wybrałem fragment z mocnymi zbiegami i podbiegami. Mijałem kolejnych biegaczy z Biegu za Bobrem. Wbiegłem do miasteczka Stary Folwark. Na powitanie wybiegła mi cała ekipa Obozu Biegowego. Ostatnie metry biegliśmy razem. Dowiedziałem się, że Paweł był trzeci i jest zadowolony z biegu. Skupiłem się, żeby trafić w metę i minąłem jął z czasem poniżej trzech godzin. Tak jak obiecałem przed biegiem.
Na mecie piłem jeden kubek wody za drugim. Dopiero teraz poczułem trudy biegu. Bolące biodro, pachwinę i sztywne nogi. Ale byłem przeszczęśliwy, że tak się to skończyło. Na posiłek regeneracyjny dostałem dwa kartacze, chłodnik z ziemniakami i jakiegoś lokalnego pączka z dżemem. Wypas! :) Jeszcze duży lodzik włoski i pojechaliśmy do domu zjeść ziemniaki z sadzonym mlekiem i pieczonym kurczakiem. Jak się bawić to na całego! Nie napiszę już czym uzupełniałem płyny ;)
Na 16:30 przewidziana była dekoracja. Trochę się opóźniła, ale w końcu wskoczyliśmy na pudło i odebraliśmy wywalczone bobry.
Co mogę napisać jeszcze o tym biegu? Po pierwsze to jedna z najpiękniejszych tras biegowych, jakie dane mi było przemierzyć w Polsce. Super atmosfera. Piękne okolice i smaczne miejscowe potrawy, które każą zapomnieć nam na kilka dni o diecie. Jeżeli jeszcze nie planowaliście startów w przyszłym roku, to radzę zapisać sobie Maraton Wigry lub Bieg za Bobrem w swoim kalendarzu. I spieszcie się z rejestracją, bo miejsca się szybko kończą. Od siebie dodam, że osoby odpowiadające za Maraton Wigry robią również bieg ultra w Bieszczadach, Łemkowyna Ultra Trail. Tym biegiem byłem zachwycony rok temu. Dobra robota chłopaki!
Fot: Kamil Bagiński, Maraton Wigry, Ewa Kiec