Tak jak pisałem w ostatnim podsumowaniu tygodnia, będę szukał jakichś startów, żeby przetrzeć się trochę na zawodach. Idealnie pasował mi wtorek i akurat w Warszawie odbywała się kolejna edycja On The Run. Nie zastanawiałem się długo, odebrałem pakiet i byłem gotowy na ściganie.
Ale już rano wiedziałem, że nie będzie to łatwy bieg. Wyszedłem biegać z bratem o 5 rano. Pierwsze kilometry były dla mnie tak wolne, że przestałem wierzyć w swój zegarek i jego pomiar tempa. Ale brata zegarek pokazywał tak samo, powyżej 5:00 min/km. A ja spocony, daję z siebie wszystko. Jednak nie mogłem mieć wątpliwości, Paweł ma Forerunner 305, a ten model się nie myli :)
Noga ciężka, czas do pracy. Trochę sobie posiedziałem i cały dzień ziewałem. Byłem tak śpiący, że nie mogłem się na niczym skoncentrować. Po pracy wróciłem do domu i pojechałem złożyć życzenia mamie. Za 3 godziny bieg a tam sałatki, lody, słodycze. Zjadłem trochę lodów i tiramisu, nie wytrzymałem. Popiłem kawą. Ale nie jedzenie było największym problemem, tylko pogoda za oknem. Idealnie wpisał się w to mój wczorajszy wpis. Lało okrutnie. Już widziałem tę ślizgawkę na Agrykoli. Siedziałem jak na skazaniu i czekałem. Kolejna kawa…
Przyjechała Kasia, ogarnęliśmy się i ruszyliśmy. Trochę przestało padać. Szybko się przebraliśmy, wskoczyliśmy na bieżnię i rozpoczęliśmy rozgrzewkę. Nawet nie było tak źle, pierwszy dzień od rana nie wkładałem całych sił, zarówno psychicznych jak i fizycznych, w podniesienie nogi podczas biegu. Zrobiłem prawie trzy kilometry, sześć przebieżek, zrzuciłem kurtkę i popędziłem z Kasią na start. Była już prawie 22. A ja miałem pełny żołądek. Tiramisu dopiero się układało do trawienia.
Start równo o 22:00 Wystrzeliliśmy jak z procy. Pierwszy Wojtek Kopeć. Ja zaraz za nim. I szybka decyzja, wisieć za Wojtkiem i cierpieć, czy spokojnie biec kilka sekund na kilometr wolniej i pilnować podium? Oczywiście ruszyłem za Wojtkiem. Pierwszy kilometr w jakieś 3:00 min/km. Już mi się odechciało biegu, pierwszy raz odbiło mi się też tiramisu ;)
Starałem się trzymać, jak najdłużej mogłem, na plecach Wojtka. Na połowie miałem 3 sekundy straty. Wydawało mi się nawet, że trochę się zbliżyłem. Ale wiedziałem, że nie utrzymam tego tempa. Na ostatnim kilometrze zupełnie padły mi nogi. Zaczęło się dużo nawrotów, lekkie podbiegi. Kwas mlekoway wylewał mi się uszami. Już tylko oglądałem się za siebie i kontrolowałem drugie miejsce. Na metę wpadłem z czasem 15:55, 12 sekund za Wojtkiem. Szczerze, to myślałem, że zwymiotuję. Ale szybko się ogarnąłem i czekałem już na Kasię. Kiedy na zegarze pokazało się 19 minut zobaczyłem ją w oddali. Ona jedna a w koło chyba z 10 facetów finiszujących jakby ich ogień palił. Ehhh, to męskie ego :)
Kasia wygrała swój bieg, jak się później okazało po zaciętej walce. Na mecie jak zwykle sporo zdjęć ze znajomymi, fanami i selfie :D Impreza jak zwykle świetnie zorganizowana. Na mecie kilka rodzajów makaronu, i to nie rozgotowane kluski. Jak w jakiejś restauracji! Izotoniki, coś ciepłego do picia. Tym razem w pakiecie poduszka do spania w aucie (nie dla kierowcy…) oraz jakiś magiczny eko napój. Folie, medale. Później dekoracja i kolejny puchar do kolekcji. Mamy ich w domu już sześć. Trzeba będzie kupić gablotę.
Po biegu, kiedy już wszyscy myśleli chyba o kolacji i śnie my poszliśmy na schłodzenie. Nie odpuściła :) Jeszcze trzy kilometry. Panowie na Agrykoli już nam nawet światło wyłączyli. W domu byliśmy chyba o północy.
Podsumowująca. Kolejna znakomita impreza PGE On The Run. Pogoda cały dzień w kratkę, ale sam bieg bez deszczu. Mnóstwo wesołych i uśmiechniętych ludzi. Wspaniała atmosfera. I kolejne podwójne podium. Co prawda tym razem ja do domu wchodziłem z opuszczona głową, bez wygranej. A Kasia ma dobrą passę, trzy starty, trzy wygrane. Czekamy na kolejną edycję biegu. I znowu chcemy kryształowe pucharki do kolekcji! :)