Ciężko było przebić ostatni bardzo dobry tydzień. Co prawda kończyłem go wymęczoną trzydziestką, ale wcześniej wszystko szło jak z płatka (tzn. wszystko udało się zrobić, chwilami wypluwając płuca a w domu obijając się po treningu o futryny). W dodatku zakładałem wolne w poniedziałek po tym tygodniu, czyli na dzień dziecka. A, że ja dalej jestem jak dziecko, to muszę świętować.
Założeniem na ten tydzień było podreperowanie trochę wytrzymałości szybkościowej. Robiłem to na kilka sposobów. Ale oczywiście w głowie cały czas mam start w maratonie, więc tutaj kładę główny nacisk. Po drodze starając się jak najwięcej poprawić w biegu na 10 km. Taka mieszanka się nie wyklucza a szybka dycha jak nie odrazu, to na pewno pomoże w przyszłości biegać dużo szybciej maraton.
Poniedziałek
To był lekki dzień. Rano 15 km, wieczorem 12 km. W sumie nie ma o czym pisać. Po bardzo ciężkiej trzydziestce dzień wcześniej, wyczerpaniu energetycznym, nie chciałem nic robić na siłę. Więc nawet z planowanych 15+15 wyszło trochę mniej.
Wtorek
Z samego rana Hills Session. Oczywiście mowa o zwykłych podbiegach, ale uwielbiam tą nazwę. Jak słyszę hills session, to wchodzi dwa razy lepiej. Dodaliśmy dwa podbieg i zrobiliśmy łącznie 12 podbiegów po 200 metrów. Czasy od 38 do 33.7 Ale ogólnie średnia między 36 a 37. Ostatni w trupa, 50 metrów machałem rękami jak gimnazjalista na solówce z kolegą.
Powrót do domu i to miał być koniec. Miał, ale Lider czyli KorpoRunner, czyli Piotr Mielewczyk postanowił zostać ojcem. I tutaj wielkie gratulacje dla niego a jeszcze większe dla Malwiny! A jak członek Piekielnych Warszawa zostaje ojcem, to jest piekielne pępkowe. I to mnie przerażało, bo w środę miały być odcinki na stadionie, 600 metrów z przerwą 200 w truchcie…
No cóż, poszliśmy, za zdrowie wypiliśmy, zjadłem całą kruszonkę z ciasta (bo nikt nie chciał jeść drożdżowego, a kruszonka była wybitna) i zimną pizzę bo się spóźniłem dwie godziny.
Środa
Hmm, chyba jakoś na 11 dojechaliśmy na Agrykolę. W sumie nikt nie wierzył w powodzenie tego treningu poza nami, czyli mną i Bartkiem Falkowskim. Bo my twardzi jesteśmy i takie drobnostki nas nie powstrzymują przed treningiem. No nie zawsze.
Nie wiedziałem tylko, że Bartek planuje 10 powtórzeń. To jeszcze bym zniósł. Ale, że pierwsze 600 w 1:49.5 będzie najwolniejsze, to nawet złotówki bym nie postawił. Ogólnie ja biegałem w 1:49, Bartek chciał mnie zabić i biegał 1:47-1:48. Zrobiliśmy wszystko razem do końca. Co ciekawe pięknie wszedł ten trening. Na schłodzeniu noga lekka. Jeszcze wizyta w Lukullusie. Drożdżówka (to jest niebo w gębie), lody i mogliśmy się zawijać.
Wieczorem “schłodzenie”, całkiem dobrze się biegło. Dziennie łącznie ok. 25km. I tylko teraz pozostaje pytanie. Co nam pozwoliło biegać tak szybko? Pizza? Potężne nawodnienie? “Lekkie” upojenie? Ja mam też taką teorię, że jak wróciłem do domu to nie chciałem budzić Kochanej żony i Niny. Więc spałem na kanapie, z jednym kotem pod pachą a drugim na brzuchu. Ale spałem jak zabity, aż do 8:00 :)
Czwartek
I sielanka się skończyło. Ale beton. Planowałem 20 km, zrobiłem 15. I tylko dlatego, że musiałem wrócić do domu…
Wieczorem ok 12 km, już lepiej. Szybkości nie było, ale przynajmniej unosiłem nogi wyżej niż 1 mm nad ziemię. Powiecie, że to zmęczenie po treningu. A ja powiem, że to wyszło dopiero pępkowe!
Piątek
Hills Session! Bartek to wymyślił, bo ja bym się nie porwał. Ale tym razem on cierpiał na dobiegu, ja zjadłem w czwartek dostateczną ilość słodyczy, żeby organizm wyszedł z dołka. A jak już zaczęliśmy podbiegać to był ogień. Może jakieś znaczenie miał fakt, że w plecy wiał nam huragan. Ale to nie ma znaczenia. Ostatni w 32.9 Pod górę. Z góry schodziłem po nim jakieś pół godziny…
Aaaa, już dwa razy miałem być u Łokcia w tym tygodniu. Ale raz byłem tak zmęczony, że zapomniałem. Drugi raz byłem tak zmęczony, że nie dałem rady. A on dalej mnie lubi, przynajmniej tak mówi. Niesamowity człowiek. I jeszcze uleczyć potrafi!
Sobota
Ehh, z tego dnia chciałbym pamiętać tylko wizytę w Lukullusie. Zaplanowaliśmy trening 3+3+2+2 kilometra na przerwie 400 metrów trucht. I potem jeszcze 500 metrów ogień. Fajny trening, byłem bardzo optymistyczny. Szczególnie, że dzień wcześniej zjadłem pyszną pizzę z Ciao a Tutti. Jaką oni robią pizzę! Nawet nie muszę już do Włoch jeździć.
Wracając do treningu. Ruszyłem po rozgrzewce 3:20 min/km. Luz, pełny! Puls pod progiem. Myślę sobie, ale piękny trening będzie. Zrobię i nie umrę! Kończymy w 9:56 jakoś.
Lecimy drugie trzy kilometry. Trochę szybciej. Ale dalej luz. I po dwóch kilometrach mój żołądek mówi, koniec! A, że mamy COVID-19 to już niby wszystko można, ale dalej wysr…, załatwić się nie można. No to walczę. Na tempach startowych na 10 km. Z rozwalonym żołądkiem.
Drugie 3 kilometry w 9:49, ale już ostatnie 200 metrów puściłem Bartka. Zaczynamy dwa kilometry. Znowu rusza się pięknie, ostatnie 400 metrów skulony w pół. No zajebisty trening. 6:25 i ostatnie 2 km w 6:24. Ciągle to samo. Bartek poleciał 500, ja musiałem odpocząć. Ale na drugie się już przyłączyłem. 1:28! Pięknie. 300 metrów truchtu i ostatnie. Bartek rozprowadza 400 w 67. Patrzę na zegarek i chyba podświadomie myślę, zwolnij bo się zesrasz. Albo z bólu brzucha, albo z wrażenia.
Schłodzenie (800 metrów bo okazuje się, że tym razem Bartek zaczyna cierpieć na żołądek) i Lukullus. Piękny trening. Skurcz żołądka mam już do samego wieczora. Aż zjadłem serniczek z BioCake. I puściło!
Niedziela
30 kilometrów, żwawo z Barkiem i Łokciem. Byliśmy jak PRO TEAM! Lecimy przez szosy, w koło kampinos, za nami support MAteusza na rowerze. Tak się podnieciłem, że 4:00 min/km szło jak z płatka. Jednak końcowe 3:21 już z płatka nie szło. Jak zwykle było mocno, ale to był piękny trening. Najlepszy Long od miesięcy.
Pozytywy
- Jakość, jakość, jakość
- W końcu konkretne tempa!
- Co za long
- Łokieć dalej mówi, że mogę wpaść
- Moja kochana żona i żona Bartka dalej nie wygoniły nas z domu i nie każą nam spać razem w namiocie. Ba! Nawet czasem zrobią przepyszny obiad! :)
- Nic mnie nie bolało poza żołądkiem. To jest wręcz podejrzane.
Negatywy
- Nie byłem u Łokcia. Czyli nie wiem co się dzieje w świecie biegowym.
- Coś mówił na Longu, ale byłem w transie
- Dalej nic nie schudłem, szok! – to będzie stały punkt
- W niedzielę na Baśniowej kolejka miała 100 metrów, zrezygnowałem…
Nauka na przyszłość
- Dobra impreza wcale nie przeszkadza w dobrym treningu, jest tylko wymówką
- Jak zrobisz trening w abstrakcyjnych dla siebie czasach (patrz 10×600) to wjedz, że organizm się zbuntuje. Więc zrób wszystko, żeby mu pomóc. A nie jarał się cały dzień w podskokach, żeby potem umierać dnia następnego.
Dla początkujących
- Dziś trochę o długich wybieganiach. Na początku nie szalejcie z długością. 120-150 minut to moim zdaniem absolutny maks, nawet do maratonu. Zamiast biegać pół dnia, powoli starajcie się urozmaicać te treningi. Nie jakoś drastycznie, ale np. Przyspieszenie na ostatnie 20-30 minut. Kilka szybkich minutówek w środku. Jakieś dwa odcinki mocnych 2-3 kilometrów na początku i na końcu. Sam wolny bieg jest dobry, ale dobry do czasu. Warto urozmaicać trening, a ta jednostka jest tak ważna, że trzeba ją na maksa wykorzystać, szczególnie w treningu do maratonu.
- Nie biegajcie na kacu. A piwo to nie izotonik! :D
To Wam się może przydać: Długie wybiegania – jakość a nie czas!
Mam nadzieję, że ten wpis był mocno merytoryczny i edukacyjny. Przynajmniej w kwestii gdzie iść na pizzę, na słodycze i do fizjo :D
Szukasz trenera? Zajrzyj na naszą nową stronę. Tam już jesteśmy poważni. Naprawdę!