Tydzień temu pisałem o pierwszym tygodniu treningu spędzonym w Sankt Moritz. To było dla mnie coś zupełnie nowego. Trening na wysokości, w dodatku w miejscu uważanym przez wielu, za jedno z najlepszych miejsc do treningu biegowego na świecie. Zebrałem pierwsze doświadczenia i z wielką nadzieję rozpocząłem kolejny tydzień treningów, tydzień 29 w tym roku.
Jednak zanim zacznę tydzień 29, chciałbym przypomnieć co robiłem w niedzielę poprzedniego tygodnia. A był to bardzo ciężki trening. 6x(1200/200+400/400) gdzie 1200 biegłem w tempie 3:20 min/km a 400 metrów w 72 sekundy. Przerwy robiłem w truchcie. Te 3:20 min/km to było moje maksimum i to pokazało, czym równi się trening na wysokości 1800 m n.p.m. od treningu na poziomie morza. Spada nasze VO2max, a my jesteśmy zwyczajnie wolniejsi. Musi minąć sporo czasu, aż sytuacja wróci do normy, chociaż zawsze na wysokości pobiegniemy wolniej niż na poziomie morza. Nawet już w pełni zaaklimatyzowani do nowych warunków.
W poniedziałek postanowiłem zrobić trening w drugim zakresie. Dwa kilometry rozgrzewki, 20 km po 3:45 min/km i 2 km schłodzenia. Trening wyszedł bardzo dobrze, a ja chwilami zapominałem o tym, że biegnę dość szybko, noga sama się kręciła. Dopiero po 14 kilometrach szybkiego biegu zacząłem odczuwać już dyskomfort. Od 16 kilometra musiałem mocno kontrolować tempo i wkładać sporo wysiłku w bieg, ale cały czas spokojnie byłem w stanie to tempo utrzymać. Skończyłem jak chciałem. Jeszcze trucht, kąpiel w strumieniu z lodowatą wodą, trochę rozciągania i myślałem co zrobić wieczorem.
Wieczorem wyszedłem na rozruch i chciałem zrobić trochę elementów siły biegowej. Znalazłem krótki, dość stromy podbieg, pod który wbiegłem 15 razy z niemal maksymalną mocą. Ale były to bardzo krótkie, 15 sekundowe podbiegi. Później miałem skończyć, ale Kasia akurat biegała drugi zakres. Więc się podłączyłem i zrobiliśmy trochę kilometrów razem.
Po tak ciężkich dwóch dniach przyszła pora na odpoczynek. Wtorek to 15 kilometrów biegu, który zacząłem tempem poniżej 5:00 min/km Jednak z każdym kilometrem biegło mi się lżej a noga „puszczała”. Kończyłem już nawet na tempie 4:20 min/km. Średnie tętno, 122. Lekki, regeneracyjny bieg. Odpocząłem, czekałem na środę.
Na środę zaplanowałem interwały. Czułem się już lepiej. Nawet truchtając wiedziałem, że organizm już lepiej radzi sobie z mniejszą ilością tlenu w powietrzu. Podbiegi nie kosztowały mnie już tyle wysiłku i nie łapałem tlenu, jakbym się dusił. Plan był prosty, 5×1 km VO2mx, przerwa 400 metrów w truchcie, około 2 minut i 20 sekund.
Zrobiłem tak jak chciałem. 3:08, 3:10, 3:10, 3:10, 3:09. Ten trening kosztował mnie naprawdę mnóstwo wysiłku. Ostatnie 400 metrów każdego kilometra to była już walka. Ostatni to chyba z zamkniętymi oczami. Co ciekawe w Warszawie biegłem szybciej po 6 kilometrach biegu progowego w tempie 3:17 min/km. To dalej pokazuje różnice w VO2max względem wysokości n.p.m. Jednak już łapałem tempa poniżej 3:10 min/km i co ciekawe, osiągnąłem puls maksymalny 182! Jeszcze kilka dni temu to było 176. W Warszawie prawie 190…
Wieczorem jeszcze 8 km rozruchu, trochę po trawce. Trochę poćwiczyłem i czekałem na czwartek. A na czwartek zaplanowałem długie wybieganie. Raz, że miałem już dość prędkości. Dwa, chciałem zwiedzić trochę okolicy. Okrążyłem niemal wszystkie okoliczne jeziora, przebiegłem 34 kilometry robiąc przy tym 500 metrów przewyższenia i kończąc ze średnim tempem 4:08 min/km.
Średni puls 141, starałem się trzymać pierwszego zakresu. Ostatnie 10 kilometrów już podchodziłem pod 150, kiedy zwiększyłem tempo i kończyłem po 4:00 min/km. Po biegu kąpiel w strumieniu i szykowaliśmy się z Kasią na wędrówkę po górach. Wjechaliśmy na ponad 3 tys metrów n.p.m. i potem zeszliśmy/zbiegliśmy do domu. Ale to już nie był element przemyślanego i planowanego treningu, nie bierzcie z nas przykładu. Do dziś bolą nas po tym nogi :D
Piątek to dzień odpoczynku. 15 km wolno, po pięknych okolicznych szutrowych drogach. Po zbiegu z góry rano potwornie bolały nas uda. Więc nigdzie się nie spieszyliśmy. Resztą dnia przeleżeliśmy. Ogólnie jeden wielki odpoczynek. A w sobotę ponownie mocny trening i jednocześnie ostatni akcent w górach.
Zakończyłem biegiem ciągłym. Na bieżni. 10 kilometrów. Zacząłem tempem 3:30 min/km i tak już biegłem do końca. Łudziłem się, ze może uda mi się zwiększyć tempo do 3:20 min/km na końcówkę, ale nie było opcji. I tak mocno cierpiałem pod koniec. Kolejne potwierdzenie, że wybiegania, szybkość oraz 2 zakres można tu biegać jak na poziomie morza. VO2max i biegi ciągłe to inna bajka, brakuje tlenu, nie ma siły w nogach, zaczynamy dyszeć jak lokomotywy a puls ani drgnie. Na koniec zrobiłem jeszcze 5×200 metrów i zamknąłem trening z objętością 20 km.
Reszta soboty to podróż samochodem do Polski. Na miejscu byliśmy o 1 w nocy. A niedziela to pierwszy trening na polskiej ziemi, pierwszy od dwóch tygodni i pierwszy po zjeździe z gór. Czy góry oddały? Cholera wie :) Było tak gorąco i duszno, że w porównaniu z Lasem Bielańskim, to w Sankt Moritz było chyba dwa razy więcej tlenu w powietrzu. Albo zwyczajnie było dwa razy więcej powietrza. Biegło mi się dobrze, lekko. Tempo lekko powyżej 4:00 min/km.
Po 14 kilometrach przyspieszyłem, żeby wejść w tempo progowe i tak biegłem 6 kilometrów. Na koniec jeszcze 3 kilometry świńskiego truchtu i było po treningu, a ja ważyłem chyba 4 kilo mniej niż przed bieganiem. Na koniec obowiązkowe lody w Lodziarni Baśniowej i burger w Krowarzywa. Tego nam brakowało na wyjeździe.
Podsumowując, jestem zadowolony z tego tygodnia. Solidnie go przepracowałem. W sumie wyszły mi wszystkie treningi. Nie miałem biegu kiedy bym zwalniał, zaniemógł, stanął i powiedział „dalej nie biegnę”. Teraz tylko muszę czekać, nie zmarnować tej pracy i zobaczyć co czas przyniesie. Na pewno było to najlepsze i najbardziej niesamowite tygodnie treningowe w moim życiu. Wspaniałe, niezapomniane wakacje. Już myślę, jak, gdzie i kiedy je powtórzyć :)