To nich mi ktoś nazwie to, co działo się wczoraj w Warszawie. W planach ciężki trening. Mobilizacja, koncentracja. Wszystko przygotowane, Agrykola czeka. Przebrany, z odpalonym Garminem wychodzę skulony z samochodu i ruszam.
Pierwszy kilometr i od razu deszczem w twarz. Już jestem cały mokry, ale myślałem, że będzie gorzej. Nie jest tragicznie. Nie jest jakoś specjalnie zimno. Mam na sobie dobre leginsy, szybkie buty Boston Boost i jakąś wiatrówkę. Czapka z daszkiem, rękawiczki. Myślę sobie, będzie z tego dobry trening. Trzy kilometry przebiegają dość łagodnie. Lekko odetchnąłem i przybiegam na słynny kanałek kręcić pętle.
Pierwsze przebieżki utwierdziły mnie w przekonaniu, że tak wesoło to chyba nie będzie. Stopami z tyłu zarzucam wodę i piach po całych nogach, pośladkach, plecach. Jest zimno jak się rozpędzę, ale z drugiej strony przy szybkiej prędkości przecież się szybko ogrzeję. Cisnę dalej. Cztery przebieżki za mną. Jestem już cały przemoczony, deszcz pada co raz mocniej. Temperatura niebezpiecznie zbliża się do zera. Staję na starcie, odpalam stoper i start.
Pierwsze 600 metrów z wiatrem. Nawet ciepło. Już myślałem, że będzie tak fajnie. Zawracam i wiatr z całą siłą uderza w rozpędzone i przemoczone ciuchy. Góra ok, ale uda czują się, jakby ktoś w nie szpilki wbijał. Kolana przemarznięte. O stopach już nie wspomnę, buty pływają i dobrze, że są z siatki, szybko wyrzucają wodę. No trudno, trzeba biec dalej, zacisnąć zęby, może zrobi się cieplej.
Biegam w przedziale 3:35 – 3:40 min/km, myślę sobie o 14 kilometrach w tym tempie. Po siedmiu jestem już kompletnie przesiąknięty, bolą mnie kolana ale jest mi trochę cieplej. Intensywny bieg robi swoje. Jednak zdarza się coś, czego się nie spodziewałem. Raptem zaczynam mieć problemy z żołądkiem. Nic złego nie jadłem, nie biegnę za szybko, czy to spływająca po mnie woda daje taki efekt? Jakaś reakcja organizmu, który chce mnie zapędzić w ciepłe miejsce. Kończę na 9 km i biegnę do łazienki.
Po kilku minutach wybiegam na bieżnię na Agrykoli, pada co raz mocniej, już leje. Wszędzie kałuże, ale mi jest już naprawdę wszystko jedno. Staję na linii startu i chcę pobiec 2 km po 3:30 min/km. O dziwo biegnie mi się całkiem dobrze. Męczę się, jest to tempo typowo progowe, ale robię 4 km. Zaczynają marznąć mi ręce. W sumie to już ledwo ruszam palcami. Jeszcze 1 km w 3:20 min/km. I dwa razy sekwencja 300+200+100 metrów na pełnej szybkości. Chwilami prawie wpadam w aquaplaning. Skończyłem trening, dopiero jak zwalniam czuję jak cholernie jestem przemarznięty.
Ponieważ mam bardzo zakwaszony organizm, robię 1500 metrów schłodzenia. Biegnę w granicy 5 min/km. Przestają czuć dłonie. Moja uda a tym bardziej kolana błagają już o ciepły dres. Stopy prawie się rozpuściły, są przemoczone i wymarznięte. Całe ręce jak z betonu. Uszy czerwone jak również nos. Biegnę do samochodu. Nie mogę go otworzyć, nie mam siły nacisnąć przycisku na pilocie. Jakoś dwoma rękoma mi się udaje. Odpalam silnik, włączam ogrzewanie. Mam 20 minut, zaraz startuje trening FMWRunners.
Przebieram się tak szybko jak mogę. Pierwszy problem to bielizna termiczna. Nie mogę jej na siebie założyć. Jestem zbyt mokry. Na szczęście mam koszulkę z długim rękawem, koszulkę zwykłą i drugą kurtkę. Zmieniam wszystko, cały czas trzęsą się jak kostka lodu. Jednak w te 20 minut trochę się ogrzałem. Jest równo 18:00, czas zacząć trening. Postanawiam, że nie dam przemarznąć grupie, tak jak sam przemarzłem. Robimy 3 kilometry rozgrzewki z przebieżkami i 30 minut tempa progowego. Później szybka ucieczka do domów. Ja w tym czasie zamierzam truchtać w koło kanałku, żeby podtrzymać ciepło organizmu.
O ile padał deszcz, to zaczyna już padać śnieg z deszczem. Wieje mocno, po kilometrze jestem przemoczony. Wszystko jest ok, poza moimi dłońmi. W ogóle już nie czuję palców. Dosłownie masakra. Biegnę skulony. Druga rzecz to kolana. Chodzą jak stare zawiasy. Dopingujemy biegaczy z FMW, ale szczerze chcę już do łóżka. Kończymy trening, jestem z nich dumny, przyszło prawie 30 osób w taką pogodę.
Uciekam błyskawicznie do samochodu. Przebieram się. Koniec tej masakry. Trzy godziny na deszczu, śniegu, w wodzie po kostki i przy silnym zimnym wietrze. Mam kompletnie dość!
Powiecie, że nie ma złej pogody tylko słabe charaktery. Wczoraj była pogoda masakrycznie zła! Tragiczna. Nie wyprodukowałem nawet jednej endorfiny! Zrobiłem trening, przygotowuję się do zawodów i nie mogłem odpuścić. Ale nikt, zupełnie nikt mi nie wmówi, że:
- To była dobra pogoda
- Na każdą pogodę jesteśmy w stanie odpowiednio się ubrać
Właśnie wyglądam przez okno. Wszędzie chlapa, chmury, wieje i zaraz będzie padało. Dziś 20 km do zrobienia. Nie mogę się doczekać…