Ten tekst chciałem zadedykować wszystkim „wygranym” ostatniego maratonu. Ale również innych biegów. W ostatnim czasie hasło „jesteś zwycięzcą” przewija się tak często po wszystkich zawodach, że dziwi mnie tylko ciągle spadający poziom sportowy biegania…
Nie kieruję tego tekstu do ludzi bawiących się bieganiem. Tych, którzy chcieli ukończyć. Spełnić jakieś marzenie i zwyczajnie zostać maratończykiem. Natomiast celuje prosto w tych, którzy snują kosmiczne plany. Zakładają życiówki. Codziennie wrzucają swoje treningi na facebooka, magiczne posiłki regeneracyjne i inne cuda. Później biegnę i klapa. Do wymarzonego wyniku zabrakło, przeważnie bardzo dużo zabrakło. Ale co z tego. Jesteś zwycięzcą! A dlaczego? Dlatego, że pokonałem słabości, cierpienie, wszystkie przeciwności losu, podbiegi, wiatr, słońce i cholera wie co jeszcze. Wygrałeś, dobiegłeś!
Otóż nie, nie jesteście żadnymi zwycięzcami. Uświadomcie to sobie. Ja wiem, że takie puste hasła o walce do mety wzbudzają publiczny podziw i zaraz wszyscy przytulają w komentarzach i głaszczą po głowach. Tylko czy o to wam chodzi? Bo jak chcecie osiągnąć zakładane czasy i po nieudanych biegach uważacie się za wygranych, to sorry, nic nigdy nie osiągniecie.
Dość mam czytania, że ktoś walczył pomimo skurczu. Bolącego brzucha, spoconego czoła czy obdartego sutka. Komuś zszedł paznokieć, ktoś inny zrobił sobie odcisk. I tylko dlatego nie wyszło, ale walka była. MOC!!! Do końca! Przecież to śmieszne. Każdy z tych elementów jest częścią maratonu. Skurcze, brak siły na podbiegach, gotujący się organizm na słońcu. Nie wytrenowałeś to cierpisz. Na co liczyłeś? Nie jesteś zwycięzcą bo pomimo skurczu dobiegłeś jakoś na ostatnich nogach do mety. Poniosłeś porażkę, bo zawaliłeś w jakiś sposób trening, przez co teraz cierpiałeś.
Ale zostawmy „zwycięzców”. Myślicie, że ktoś kto dobiega do mety w założonym czasie nie zmaga się z trudnościami? U mnie tylko maraton w którym łamałem 3h poszedł gładko. Łukasz w tym roku wygrywając wśród Polaków zmagał się z kolkę, bardzo mocną kolką. Łapią nas kurcze. Padają stawy. Stopy palą. Kończy nam się paliwo, jedziemy na oparach, czasem już praktycznie siłą woli. Tylko pamiętamy, że to część maratonu. Nie bez powodu ten bieg tak elektryzuje i maratończycy są tak podziwiani. Bo zmagają się z problemami, zawsze!
Myślę też o swoim przykładzie i nie potrafię sobie wyobrazić jak np. po maratonie w Bostonie albo w Warszawie w tym roku mógłbym się nazwać zwycięzcą. W USA mega kryzys, można powiedzieć, że doczołgałem się do mety. Sorry, Boston wygrał. Ja byłem przegrany. W tym roku Warszawa. Problemy, przerwany bieg. Pewnie jakbym opisał to pięknie na Facebooku to byłbym bohaterem ludu. No bo kto spędza w połowie biegu prawie 2 minuty w kiblu i jeszcze łamie na mecie 2:30. Ale dla mnie to drugi maraton, gdzie je jestem przegranym, maraton zwycięzcą. Bo to ja zawaliłem coś w jedzeniu, nic nie zdarza się bez przyczyny. Jakby nie to, może bym walczył z Łukaszem i Darkiem o wyższą pozycję, o lepszy czas. Wtedy byłbym zwycięzcą.
A dlaczego to wszystko piszę. Bo prawdę mówiąc mam trochę dość sytuacji, kiedy wystarczy doczołgać się do mety maratonu, żeby być bohaterem. A jak już się tego dokona, to może jakiś triatlon albo ultra spacerkiem, bo to bardziej działa na wyobraźnię. Jeżeli chcecie być lepsi, to przyjmijcie porażkę na klatę. Zastanówcie się skąd taki wynik, skąd problemy i zróbcie wszystko, żeby je wyeliminować przed następnym startem. Jeżeli chcecie zawsze „być zwycięzcami” i potrzebujecie po każdym biegu setek komentarzy, jakimi to „twardzielami” jesteście, żeby podbudować swoje ego, to proszę bardzo. Nic mi do tego. Ale dla mnie, i pewnie tak naprawdę również dla samych siebie, zawsze będziecie przegranymi. I możecie to zmienić podejmując w końcu walkę. Ale to już od Was zależy, którą drogą pójdziecie.
Komentarz do tekstu. Jeżeli uważasz, że coś Cię obraża w powyższym artykule, to najpierw przeczytaj.