New York City Marathon – najlepszy bieg na świecie część 2

New York City Marathon

Armata strzeliła. Wolnym krokiem zbliżamy się do linii startu i już po kilkudziesięciu sekundach ruszamy na trasę biegu. Każdy kolor startuje z innego miejsca. Nam trafia się chyba ta z najlepszym widokiem, biegniemy górą mostu Verrazano. W zdjęciu nagłówkowym możecie zobaczyć, jaki to jest widok! Dopiero po kilku kilometrach wszystkie fale się łączą i już razem biegniemy do mety. Oczywiście ma to zapewnić płynny start i rozciągnięcie się grupy biegaczy. I trzeba przyznać, że się sprawdza. Biegnie się bardzo komfortowo. 

Część pierwszą relacji przeczytasz tutaj

Na moście, pierwsza mila pod górę więc już skupieni :)

Most robi olbrzymi wrażenie. Trasa nie jest łatwa. Na początku mila pod górkę. Potem chyba nawet dłuższy zbieg. Przed nami Brooklyn. Trochę po lewej widać wieżowce na Manhattanie. W koło latają helikoptery. Na moście nie ma kibiców więc słychać tylko tup, tup, tup. Tysiące nóg wybijają wspólnie rytm. Patrzę w koło i mało kto jest jeszcze skupiony na biegu. Podziwiamy, rozglądamy się, chłoniemy każdą chwilę i każdy obraz jaki uda nam się na tym moście zarejestrować. Jest naprawdę gorąco, już jesteśmy cali spoceni. Zbiegamy z mostu, pierwszy zakręt, wbiegamy na Brooklyn i zaczyna się SHOW!

Od pierwszego metra wszędzie kibice. Dopingują nas żywiołowo. Pierwsze domy i jakiś DJ gra na ganku. Wyciągną gigantyczne głośniki, olbrzymią flagę USA i miksuje. Czujemy się jak na koncercie. Jest głośno. Ciężko to sobie wyobrazić. Ale przez cały bieg hałas jest niesamowity. Dopiero jak wbiegamy na kolejny most zdajemy sobie sprawę jak było głośno. Biegnąc pierwsze kilometry przez Brooklyn czwartą aleją jest naprawdę szeroko. Po 5 kilometrach już wszystkie fale biegną razem.

Na tym biegu przybiłem dzieciakom chyba 100 piątek, nie przesadzam :)

Przed nami fala biegaczy, za nami jest ich jeszcze kilkukrotnie więcej. Po pierwszych kilometrach, gdzie ciągle głowa chodziła mi na lewo i prawo, gdzie podziwiałem i chłonąłem tę atmosferę, teraz skupiam się na samym biegu. Już się trochę przyzwyczaiłem. Ale podobnie jak pierwsza dyszka w maratonie. Tak samo ta oprawa, to dopiero była rozgrzewka. 

Wbiegamy na Lafayette Ave. Pod Clinton Hill. Ale tam się dzieje! Jest wązko. Faktycznie osoby biegnące typowo na wynik mogło narzekać, bo było ciasno. Dla mnie był to jeden z najlepszych fragmentów. Kibiców kilka rzędów. Przypominało to ostatnie kilometry etapu górskiego na Tour de France. Ocieraliśmy się praktycznie o kibiców którzy zagrzewali do walki, krzyczeli, grali muzykę, machali bilbordami. Co chwila jakiś zespół. Całe orkiestry!

Pomimo, że był to ciężki odcinek, jaraliśmy się nim bardzo. Tutaj nawet Kasia się zatrzymała na chwilę przy jednym zespole :) Myślę, że dopiero film który montujemy w większym stopniu odda to co się tam dzieje. Żadne słowa tego nie opiszę. My już byliśmy totalnie przebodźcowani, a za nami dopiero 1/3 trasy…

Dalej Williamsburg i Greenpoint. A tam kilka polskich flag. Naprawdę zrobiło nam się mega miło. Kibicie z Polski nas poznawali, dopingowali. Kulminacja była przed mostem Pułaskiego, gdzie z grupą kibiców stał Rober który kiedyś w Polsce był chyba najbardziej aktywnym uczestnikiem treningów które teraz przekształciły się na New Balance Run Club. Przybiliśmy piątki, podziękowaliśmy i polecieliśmy dalej.

W ogóle mógłbym o tym pisać w kółko, ale napiszę może tutaj raz. Ciężko to sobie wyobrazić, ale muzyka gra co chwilę. Kończy się jeden zespół i zaczyna drugi Czasem co 100-200 metrów mamy nowego artystę. Poza normalnymi punktami odżywczymi cały czas ktoś stoi i częstuje nas różnymi rzeczami. Oczywiście przeważnie jest to izotonik, banany, żele, lemoniada. Ale jak macie ochotę np. na piwo, pączki etc. spokojnie, ktoś Was poczęstuję.

Mnie po biegu poczęstował kuzyn Marcina i Zosi, dziękuję! :)

Oczywiście wszędzie widać zrobione tablice do kibicowania z różnymi napisami. Śmiesznymi, zagrzewającymi do walki, wspierającymi bliskich. Ludzie mają gwizdki, dzwonki, megafony. To jest impreza przez 42 kilometry! To jak parada w Rio, tylko biegniemy a nie jeździmy na hipodromach. To jest koncert, impreza, niesamowite wydarzenie rozrywkowe w którego centrum jak wąż ciągnął się biegacze.

Ja naprawdę podziwiam Amerykanów. Za ich entuzjazm. Sam chciałbym taki mieć. Tam wychodzi na ulicy prawie 2 miliony osób. Cała Warszawa!!! Uwierzcie mi, ciężko to sobie wyobrazić (chyba za często to piszę, ale zostawiam, żeby to podkreślić :) ). I oni tak stoję pół dnia. Krzyczą, dopingują, wspierają. Robią to głośno, z entuzjazmem. Zwyczajnie jakby dopingowali swój ulubiony zespół. I nawet jak czekają na swojego znajomego, kogoś z rodziny, to dalej przez resztę czasu kibicuję wszystkim. I to jest tak niesamowite, że kilka razy na trasie szczerze się wzruszyłem. To jest wartość tego biegu. Tego nie da się skopiować czy kupić. Coś takiego dzieje się tylko w Nowym Jorku. 

Wracamy na trasę. Wbiegamy na Queens. Chyba zebrała się tutaj cała dzielnica, bo kibice tłoczą się jedni na drugich. Jesteśmy na Queens tylko 2 kilometry, ale zapamiętamy je na długo. Bo oto przed nami wyrasta Queensboro Bridge. Jeżeli coś ma zabić ducha walki w biegaczu, to ten cholerny most.

2 kilometry długości. Zero kibiców, cisza. Nad nami wiadukt, biegniemy dolnym poziomem mostu. Nawierzchnia jak po bombardowaniu. No i jest bardzo mocno pod górę. W koło widać setki kryzysów. Ludzie zaczynają iść. Stawać. Jak zobaczycie wykresy prędkości to w większości przypadków tutaj jest totalny spadek i do końca już ciężko się z tego odbudować.

Kasia też ma dość. Już wcześniej było ciężko, ale teraz naprawdę tempo mocno spada a my bardziej się wspinamy niż biegniemy. Ustalamy, że do 30 kilometra ciśniemy, a potem zobaczymy. Dobrze mieć jakiś cel. Na szczęście po podbiegu następuje długi zbieg a my łapiemy oddech. Wbiegamy na Manhattan. Po raz pierwszy dziś. 

Jak na to patrzę, to dalej nie mogę uwierzyć ile osób może wyjść i dopingować maratończyków.

Ruszamy Pierwszą Aleją na północ. Bardzo szeroko. Łapiemy fajny rytm. To tutaj po analizie czasu i kilometrów do mety stwierdzamy, że atakujemy 3:30. I to była bardzo dobra decyzja, bo jednak jak się postanowi pilnować jakiegoś czasu to człowiek jest bardziej zmotywowany. Możecie pomyśleć, że dla mnie ten bieg to była totalna wycieczka. No nie do końca. Dzień wcześniej 5km pobiegłem absolutnie na maksa. A liczne podbiegi i zbiegi mocno weszły mi w nogi. Do tego dwa dni poprzedzające maraton to łącznie ponad 70 tys kroków.

Jakby tego było mało bardzo mało snu (jetlag zrywał nas w środku nocy z łóżek) plus ciężka trasa i temperatura sprawiły, że może nie było to dla mnie wyzwanie. Ale nogi już bolały. Całe ciało było zmęczone. A ja totalnie odwodniony i głodny :) No i na trasie wykonałem jakieś 15 przebieżek. Niektóre prawie 500 metrów. Więc trochę nogą pokręciłem.

Ta Pani stała na Brooklynie. Do dziś nie mogę sobie darować, że nie zjadłem tego pączka :)

Kończy się Manhattan, kolejny most i jesteśmy na Bronxie. Podobało mi się. Chłopaki grają dobre rapsy. Doping nie cichnie. My zdajemy sobie sprawę, że jeszcze tylko chwila i czeka nas ostatnia prosta i wpadamy na metę. Powoli emocje rosną.

Z Bronxu płynnie ostatnim małym mostem wbiegamy na Manhattan. Jesteśmy na Harlemie.

Dzieciaki przybijają piętki. W koło super występy. Bajka trwa. Nic się nie zmienia. Jedyny fragment trasy gdzie nie ma dopingu to dzielnica żydowska na Brooklynie. Tam rzeczywiście cisza jak na polskim biegu. Więc nie krytykujcie bo u nas nie jest inaczej ;) Może ta cisza nawet dobrze nam robi. Głowa i zmysły mogę chwilę odpocząć. 

Kończy się Harlem. Dalej biegniemy 5 Aleją. Z prawej strony już widać Central Park. Trasa cały czas się trochę wznosi. Na tym etapie już bardzo dużo biegaczy ma olbrzymi kryzys. Pogoda robi swoje. Na tym maratonie mamy największą liczbę zasłabnięć spośród wszystkich biegów w NY. Widać to było nawet po Elicie, gdzie w karetce swój bieg skończyło kilku biegaczy światowej klasy. My jednak mamy misję, wyliczamy, że jest minuta zapasu i ostatnie, ciężkie 5 kilometrów przed nami.

Wbiegamy do Central Park. Tutaj co chwilą już ktoś staje. Ciężka trasa, góra, dół i tak cały czas. Ktoś wymiotuje, ktoś się kładzie. Widać dopiero jak ciężkim dla organizmu wysiłkiem jest maraton. Natomiast wszędzie są służby które natychmiast pomagają biegaczom. 

Wybiegamy jeszcze z CP, biegniemy 59 ulicą wśród wieżowców i ogłuszającego ryku tłumów. Ostatni zakręt w prawo. 800 metrów do mety. Ostatnia pofalowana prosta w Central Park. Muza wali z głośników. Śmieszne sceny, bo widzimy biegaczy którzy już widzą metę i stają mówiąc, że nie dadzą rady.

To już chyba emocje biorą górę. 400 do mety. Wiemy już, że przebiegniemy wszystko zgodnie z założeniami. Łapiemy się za ręce. 200 metrów. Widać metę. Kibice na ustawionych trybunach. Ostatnie kroki. Niesamowite szczęście. I koniec, przekraczamy metę z czasem poniżej 3:30. Olbrzymia radość. Ale chyba pierwszy raz czuję też smutek.

Że to już się kończyło. Myślę sobie, weźcie mnie na start, chcę jeszcze raz! Dostajemy paczki regeneracyjne. Ponczo. I siadamy chwilę odsapnąć. Emocje trochę spadają. Idziemy dalej Central Parkiem. Po 3 i pół godzinie w hałasie dopingu i muzyki teraz panuje jakaś cisza.

Bicka mi wywaliło z tych emocji :)

Nie możemy do końca uwierzyć w to co przeżyliśmy. Idziemy powoli do hotelu, ale spotykamy Zosię i Marcina. Razem wskakujemy do metra i jeszcze udaje nam się zadzwonić i porozmawiać z Niną. 

Długo się zastanawiałem, czy rzeczywiście NYC Marathon może być lepszy niż Boston. Byłem sceptyczny. Kiedyś Boston powalił mnie na kolana. Ale jeżeli chodzi o oprawę New York gra w innej lidze. W innej lidze niż wszystko co do tej pory widzieliście. Boston ma swoją historię. Jeżeli ją poznacie, jeżeli przywiązujecie wagę do tradycji i historii, Boston Was oczaruje. Daje mu dalej 100/100 punktów. Ale NY rozwalił tą skalę na kawałki. To co tam się dzieje wymyka się wszelkim ocenom i porównaniom. Jeżeli szukacie najlepszego biegu na świecie, New York City Marathon nie ma sobie równych! Jego jedyną wadą jest to, że się kończy.

Cieszę się też niesamowicie, że dane było nam razem biec ramię w ramię z Kasią. Tak naprawdę to ona marzyła o tym biegu od zawsze. I przez cały okres przygotowawczy zamiast trenować, to walczyła z poważną kontuzją. Wiele osób myślało, że to kurtuazja. Ale naderwane więzadło w kolanie plus szereg związanych z tym dolegliwości w pewnym momencie praktycznie przekreślił ten bieg. No bo jak biec maraton, jak chodzić nie można. Dosłownie, nie w przenośni.

Po dłuższej przerwie, krok po kroku, kilometr po kilometrze dochodziła do formy, która pozwoli jej pokonać maraton. Do ostatniej chwili to wisiało na włosku. Było okupione dużym bólem i cierpieniem, którego nie widać. I pomimo ciężkiego początku biegu, dużego kryzysu na trasie gdzieś po 26-27 kilometrze obudził się w niej ponownie maratończyk. I kiedy wszyscy zwalniali, my wyprzedzaliśmy, Jestem mega dumny i mam nadzieję kolejnym razem w NY polecimy już mocno, tak jak potrafimy i lubimy. Chociaż ja się cieszę, że mogłem się delektować tym biegiem.

Jedyna wada tego biegu (poza tym, że się kończy ;) ) jest taka, że teraz ciężko czym się zachwycić. Ale nabrałem mega apetytu na Londyn i Chicago. Majors to majors. Te maratony to coś wyjątkowego! I jeżeli możecie, nie wahajcie się. Warto w nich startować, to są wspomnienia, które zostają z nami do końca życia!

More from Bartosz Olszewski
A Ty ile płynów tracisz podczas wysiłku?
Przeglądając ostatnio tego bloga, zauważyłem, że bardzo mało napisałem tekstów o nawadnianiu....
Read More