Po maratonie w Warszawie chciałem jeszcze pobiec jakieś zawody. W końcu szkoda pół roku pracować tylko na jeden start. Problem w tym, że trochę kolidowało to z moim wyjazdem urlopowym do Francji. Ale znalazło się rozwiązanie. Znalazłem maraton w Lozannie. Parę kilometrów od miejscowości gdzie mieszkałem po drugiej stronie jeziora genewskiego. Więc stwierdziłem, że można połączyć przyjemne z pożytecznym i zapisałem się do Lozanny.
Wpisowe 75 CHF plus opłaty manipulacyjne. Razem ponad 300 zł. Nie ma co marudzić na ceny naszych biegów. Po Maratonie Warszawskim tydzień odpoczywałem. Później pobiegłem Biegnij Warszawo, ale nogi niestety nie wytrzymały i była klapa. Zrobiłem bardzo ciężki tydzień pod Lozannę, tak, żeby dwa ostatnie tygodnie już raczej odpocząć i skupić się na tym, żeby w pełni wypocząć po ostatnich startach. Kilka akcentów (jakiś bieg ciągły, klika tempówek, przebieżki). Pięć dni przed maratonem pobiegłem 4*1200, spokojnie po 3:19 na km. Pierwszy raz stosowałem też ładowanie węglowodanami. Więc byłem zupełnie wypłukany z węgli. W pracy się zataczałem. Myślałem, że w ogóle nie skończę treningu a tu proszę, 3:19, bardzo przyzwoicie. Później już same lekkie rozbiegania. Jak się przerzuciłem już na normalne jedzenie to w czwartek i piątek na treningach latałem. Czułem, że jest lepiej niż przed Warszawą.
Samolot miałem o 6 rano w sobotę, trochę się bałem tej godziny i całego lotu (po drodze kilka godzin na lotnisku w Amsterdamie). Ale w sumie wszystko przebiegało przyjemnie. Na miejscu byłem wypoczęty. Tylko coś pogoda się psuła. Miało być idealnie a zaczyna padać śnieg… Z Karoliną wpakowaliśmy się do hotelu i poszliśmy na targi. Oczywiście trochę pobłądziliśmy, ale w końcu się udało. Na początku odebraliśmy pakiet. Numer, koszulka techniczna i garść ulotek. Pani się w ogóle strasznie zdziwiła, że z tak daleka chciało nam się przyjechać i bardzo ją to ucieszyło :) Targi dość skromne, raczej zero nowości. Jedyne co zwróciło moją uwagę to odzież kompresyjna. Wszędzie ją mieli, spodnie, bluzki, skarpety. Do nas ta moda dopiero dociera. Ceny jak za kombinezon kosmiczny :) No nic, ja tam jakoś zawodników elity nie widuję w takich wdziankach więc poprzestaną na skarpetkach CEP. Miłą niespodziankę było spotkanie z Viktorem Rothlinem, obecnym mistrzem Europy w maratonie. Chwilę pogadaliśmy o Henryku Szoście. Później standardowe „Good luck”, uścisk dłoni, fotka i pora się zbierać na pasta party. Super zorganizowane, jadło się na statku a makaron odbierało wchodząc na niego. Naprawdę solidna porcja makaronu. Najadłem się i poszliśmy trochę pozwiedzać Lozannę. Jednak pogoda była coraz gorsza, padał już śnieg, zaczynało mocno wiać. W końcu poszliśmy do hotelu. Zjadłem jeszcze jakieś płatki, biszkopty i kawałek bagietki i poszedłem spać.
Wstałem o 7 rano. Wychylam się przez okno i od razu się załamałem. Mróz, wali śnieg i wieje jak cholera. Nie ściemniam, jechałem tam z zamiarem zrobienia życiówki i już wiedziałem, że nic z tego (jak później pokazał profil trasy i tak nie było by to zadanie łatwe, a na mapie było płasko jak stół :) ). Dzień wcześniej zobaczyłem też, że na liście startowej pojawiło się kliku Kenijczyków. Więc ogólnie samopoczucie fatalne. Zjadłem jak zwykle pieczywo z dżemem i poszedłem na spacer. Było fatalnie. Zabrałem ze sobą worek ubrania bo kompletnie nie wiedziałem w czym startować i już w ostatniej chwili poszedłem na start. Miałem tam raptem 500 metrów. Wszędzie biało, ludzie się trzęsą z zimna. Do ostatniej chwili czekałem z rozgrzewką. Włożyłem startówki, spodenki również startowe. Bieliznę termiczną na górę i koszulkę. Zrobiłem jakieś 2km truchtu, 5 przebieżek (ale nie wiem czy można to tak nazwać). Szybko zrzuciłem dres który przechwyciła Karolina i pobiegłem na start. Zaraz zobaczyłem też zawodnika z Polski którego wypatrzyłem na liście startowej, Krzyśka Bartkiewicza. Chwilę pogadaliśmy i zauważyliśmy, że na starcie nie ma zawodników z Afryki! Widziałem ich jeszcze na rozgrzewce. Do dziś tak naprawdę nie wiem czemu nie pobiegli. Ok, było zimno, wiało, padało. Ale nie oszukujmy się, oni nie biegają dla wyników ale dla kasy. Chyba, że rzeczywiście ich mięśnie nie znoszą na dłuższą metę takiej temperatury i opadów (w półmaratonie biegli). Dziwne, ale dla mnie bomba :)
W końcu strzał startera. Bieg się zaczyna. Pierwszy Krzysiek, przerwa. Potem ja a za mnę od razu dziura! Nikt się nawet mnie nie łapał. Szok! Zerkam na GPS, tempo ok, bez szaleństw. Myślę, czy nie krzyczeć do Krzyśka, żeby poczekał i razem powalczymy z wiatrem, żeby łatwiej było o dwa pierwsze miejsca. Ale widzę, że się oddala, nie chciałem go hamować. Zaczyna się też ujawniać profil trasy, cały czas góra, dół, góra, dół. Teren alpejski. Co prawda było to lekkie podbiegi, ale za to było ich mnóstwo. Od 4 km już miałem stałą stratę do Krzyśka, ok 50 – 70 metrów. Na 10km czas poniżej 35 minut. Więc bardzo szybko! I to pod wiatr, a czuję się znakomicie. Za mną już nikogo nie widać. Powoli zacząłem się zbliżać. Wybiegliśmy na otwartą przestrzeń, wiało potwornie! Naprawdę chwilami stawiało w miejscu. Ok 14 km połączyłem się z Krzyśkiem. Biegliśmy wtedy naprawdę wolno. Ale nie można było nic zrobić. Strasznie siłowo, z opuszczoną głową. Czułem się prawie jak na siłowni. Ok 18 km odskoczyłem na zbiegu. I wtedy do mnie powoli zaczęło docierać, kurde, mogę to wygrać… Z każdym km lekko zwiększałem przewagę. Akurat byliśmy w miasteczku, ludzie dopingowali, atmosfera fajna. Wypiłem trochę izotonika, złapałem żel PowerBar i modliłem się, żeby tylko nie przytrafił mi się żaden kryzys. Pierwszy raz nic nie jadłem na maratonie ponieważ ostatnio zawsze łapała mnie kolka.
Ok. 27 km poczułem, że mam już strasznie zmęczone nogi. Puls niski, oddychałem jak na treningu, ale już powoli nie miałem siły ze względy na te górki i wiatr. Poza tym potwornie zmarzły mi nogi i powoli praktycznie traciłem czucie w udach. Zwolniłem dla bezpieczeństwa jakieś 5 sekund na km i biegłem dalej. Od 30 km już odliczałem każdy km. Było ciężko ale wiedziałem, że dam radę to dobiec. Byle tylko nikt nie przyspieszył i mnie nie wyprzedził, bo na jakąś reakcję już na pewno nie miałem siły. W końcu 40 km, jeszcze nie myślałem o tym, że wygrałem. Podjechał do mnie motor który robił relację na żywo i reporter powiedział, że mam 4 minuty przewagi i, że na pewno wygrałem. Trudno opisać jak się wtedy czułem, nic mnie już nie bolało, nie byłem zmęczony. Chciałem tylko zobaczyć metę :) Co ciekawe na mecie organizatorzy znaleźli Karolinę. Więc nawet dostałem od niej pozdrowienia. Chwilę pogadałem z panami na motorze, przybiliśmy piątkę, już wdziałem finisz. Ostatnie metry, przybijałem piątkę ze wszystkimi kibicami. Już wbiegałem na metę, ale zobaczyłem Karolinę, musiałem się zatrzymać i ją uściskać :) Słyszę tylko „allez, allez” ale mi było wszystko jedno, nawet nie wiedziałem jaki mam czas, nie obchodziło mnie to. Skończyłem bieg w Lozannie, wygrałem swój pierwszy maraton, byłem w siódmym niebie! Czas 2:32:06
Organizatorzy szybko zaprowadzili mnie do namiotu i okryli kocami. Było mi potwornie zimno. Trochę ponad 4 minuty za mną przybiegł Krzysiek. Polacy zdobyli Lozannę! :) Krzyśkowi trzeba przyznać, że to twardy koleś! Cały tydzień zmagał się z poważnym bólem łydki. W dodatku biegł przeziębiony, po kilku dniach przerwy od biegania. Ale na pewno warto było. Nie wspomnę już, że to był jego 12 maraton w 2012 roku i 98 w ogóle! Dekoracja odbyła się po jakiś 20 minutach. Medal z rąk Rothlina (jego słowa „good luck” były prorocze), bardzo fajny i oryginalny puchar. Bukiet kwiatów i chwila triumfu! To kolejne uczucie którego na pewno nie potrafię opisać, trzeba to przeżyć.
Później myślałem już tylko o tym, żeby się ogrzać. Szybko wypiłem trochę gorącego rosołu i udałem się do namiotu z ciuchami które zostały tam przewiezione ze startu. Po drodze jeszcze trafiliśmy na masaż gdzie wszyscy bardzo miło nas powitali brawami :) Jak się przebrałem to w końcu było mi ciepło. Teraz pora zjeść. Standardowo piwo, pizza i jakiś deser. Nie ma co ukrywać, że ten maraton bardzo podreperował mój budżet więc raczej się nie hamowałem :) Karolina dostała porcję makaronu którą można by wyżywić całą rodzinę, więc zjadłem pizzę, ponad połowę jej porcji. Oczywiście wieczorem tego bardzo żałowałem, a żołądek bolał mnie jeszcze całą noc (jak po każdym maratonie) ale nigdy się nie nauczę. Chęć najedzenia się do syta po takim biegu jest zbyt duża :)
Co ciekawe w ogóle nie czułem trudów biegu! Myślałem, że to euforia po wygranej. Ale na drugi dzień wstałem o 7 rano i miałem tylko lekkie zakwasy. Chodziłem, zwiedzałem i jak by mi ktoś kazał zrobić jakiś bieg ciągły to bym zrobił :)
Jeszcze trochę turystycznie. Lozanna to piękne miasto. Jezioro Genewskie, w tle Alpy. Mają klimatyczną starówkę. Fajne knajpki. Jest niesamowicie czysto. Idealne na spacery. Polecam wszystkim odwiedzenie i pozwiedzanie. Ludzie byli bardzo mili i pomocni. Dla osób które będę w okolicy gorąco polecam również Annecy we Francji. Niesamowite miasteczka, nie wiem czy widziałem kiedyś ładniejsze.
No i podsumowując: Marzenia się spełniają! Trzeba tylko bardzo ciężko na nie pracować, nie ma nic za darmo. Sama wygrana w biegu była dla mnie czymś niesamowitym co jeszcze dziś do mnie do końca nie dotarło. A jakie było moje zdziwienie dnia następnego, kiedy się dowiedziałem, że o mojej wygranej napisały takie portale jak: eurosport, gazeta.pl, wp.pl Pojawił się też super wpis na stronie Festiwalu Biegowego! W Polsacie było info w pasku informacji. Mam też na pamiątkę gazety ze Szwajcarii gdzie wszyscy pisali o polskim sukcesie!!!
W tej chwili mam nadzieję, że to jeszcze kiedyś powtórzę. Na pewno za rok, będę chciał też wystartować w minimum trzech maratonach. Mam nadzieję tylko, że zdrowie mi na to pozwoli. A tymczasem pora kończyć przerwę i powoli wracać do treningów!
Eurosport
wp.pl
gazeta.pl
Festiwal Biegowy
Przegląd sportowy