Okres po Maratonie Warszawskim był dla mnie okresem przerwy od ciężkich treningów. Dałem trochę odpocząć głowie. W ogóle zrezygnowałem z szybkiego biegania. Praktycznie nie wychodziłem poza pierwszy zakres intensywności. Zmniejszyłem objętość niemal do zera, żeby systematycznie ją później zwiększać.
Nie robiłem tygodniowych podsumowań, ponieważ było to zupełnie bez sensu. Tak naprawdę nic się nie działo, nie miałbym o czym pisać. Zaraz po maratonie zrezygnowałem zupełnie z biegania. O ile w pierwszym tygodniu przebiegłem bardzo mało kilometrów, może kilkanaście, to w drugim już zwiększyłem objętość i spokojnie zrobiłem kilka normalnych rozbiegań. Jak mi się nie chciało, to zwyczajnie odpuszczałem. Poluzowałem z dietą, można powiedzieć, że o niej zapomniałem.
Po dwóch tygodniach wróciłem do większej liczby przebieganych kilometrów. Nic mnie już nie bolało. Można powiedzieć, że nogi chodziły jak maszynki, tylko brzuch zaczął trochę podskakiwać. Rozbiegania szły gładko, spokojnie, bez zbytniego zmęczenia. Jednak już od dłuższego czasu wiedziałem, że w tym momencie moim problemem są strasznie słabe mięśnie. Nóg, brzucha, pleców, wszystkiego. Zacząłem trochę ćwiczyć. Leniwie, mało regularnie, ale coś się tam na siłowni gimnastykowałem.
Planowałem na początku listopada wrócić do mocnego biegania (już wróciłem robiąc mocniejszy akcent w sobotę). Nie chciałem startować od zera. Więc spokojnie robiłem podwaliny pod listopadowe bieganie. Normalnie bym bardziej odpuścił, ale mam pewne plany związane w grudniem i styczniem. Musiałem być w jako takiej formie, więc dałem głowie odpocząć od mocnych akcentów. Ale nie chciałem, żeby zapomniała jak się biega.
Pojechałem z Kasią na Łemkowyna Ultra Trail 70k. Ona startowała w zawodach, ja robiłem rekonesans trasy. Na pewno kiedyś będę chciał spróbować swoich sił w takich zawodach, w tym memencie chciałem zobaczyć jak to jest biegać dziesiątki kilometrów po górach i urozmaiconym terenie. Łącznie przebiegłem trochę ponad 50 kilometrów, na trzy razy. Spokojnie, bez ciśnienia, zapoznawałem się ze specyfiką takiego biegu. Może wydawać się Wam to śmieszne, ale dla mnie była to zupełna nowość. Dla osoby, dla której Agrykola to największy podbieg jaki zna, był to prawdziwy szok. Bardziej psychiczny niż fizyczny. Podbiegasz czy podchodzić i nie widzisz końca. Spodobało mi się. Na pewno kiedyś wystartuję w biegu ultra po górach.
Po tym biegu wiem jedno, zbiegi potrafią z Twoich ud zrobić mielonkę. Ja dosłownie ledwo chodziłem przez kilka dni. Bolało mnie wszystko. Pasma biodrowo-piszczelowe, kolana, przyczepy, łydki, mięśnie dwugłowe! Totalna masakra. W poniedziałek po tym sprawdzianie leżałem w łóżku i płakałem. Na szczęście już jest wszystko dobrze.
Tak naprawdę również jakość wpisów na blogu znacznie mi spadła. Jakoś tak mam, że jak nie biegam, albo biegam bez konkretnego celu, to nie wiem o czym pisać. Chyba zaliczyłem też roztrenowanie od blogowania. Zresztą powyższe ponad 400 wyrazów też tak naprawdę jest o niczym :) Spokojnie, zdaję sobie z tego sprawę. Ale wiedziałem, że jestem wam winny to „podsumowanie”.
W najbliższym tygodniu planuję kilka, mam nadzieję wartościowych, wpisów. Na pewno chcę opisać moje plany na sezon wiosenny. Co zamierzam zmienić, co poprawić i nad czym się skupić, żeby wiosenny maraton skończyć z nową życiówką. Chcę Wam opisać jaki schemat treningowy pasuje mi najbardziej w treningu do maratonu, i dlaczego właśnie w takiej kolejności łączę mocne treningi z biegami regeneracyjnymi, rozbieganiami i ćwiczeniami na siłowni. Podsumuję rok 2015, chyba najlepszy pod względem startowym jaki zaliczyłem. No i na koniec opiszę, jak powinien wyglądać okres roztrenowania.
To tyle na dziś, mam nadzieję, że Was nie zanudziłem. Za tydzień już konkretne podsumowanie. A ja idę oglądać maraton w Nowym Jorku. Go Meb! :)