Helsinki Marathon – relacja część 2

Helsinki maraton

Tak się zbliżałem i ok 17 kilometra doszedłem zawodnika z Finlandii i Rumunii. Powiem Wam co wtedy myślałem. A myślałem: spuchli, pobiegnę trochę z nimi, odpocznę i ruszę jak już im się wszystkiego odechce. No i pobiegliśmy razem 2 kilometry po czym oni przyspieszyli! Mocno. A ja zostałem z miną jak głupek i pytaniem: “co tu się właśnie odjebało?”. Jak widać, nie tylko ja kombinowałem. Pewnie nie chcieli się męczyć tak szybko więc sobie odpoczęli, pobiegli w grupie ale nie chcieli się już ze mną bawić i holować do przodu. 

Pierwsza część relacji

Dobiegłem do połowy biegu w naprawdę bardzo dobrym czasie. Było to ok. 1:13:40 Ale wtedy też zrobiłem największy błąd na trasie. Po pętli 21 km, zostały nam dwie pętle po 10.5 km. Ta sama trasa tylko jakby ktoś wyciął środkową część półmaratonu. A błąd był taki, że trochę spękałem. Długo szedłem mocno. Zostałem sam. 20 km do mety. A ja zacząłem odczuwać trudy biegu. Noga już ciężka. Oddech nie ten. A w głowie fakt, że serio, ja nie chcę umierać i biec po 4:00 ostatniej pętli. Puls lekko spadł a chłopaki odjechali. Już się nawet pogodziłem z 4 miejscem. Ale biegłem, kilometry mijały, a ja nie słabłem. Co prawda zwolniłem trochę, ale dalej to było 3:33 – 3:36 raczej. Najtrudniejsze kilometry w ok. 3:40. Kiedy na jakimś 28 kilometrze zauważyłem, że zawodnik z Rumunii jest w zasięgu wzroku i się nie oddala, postanowiłem przyspieszyć. Kilometr po kilometrze się zbliżałem. To mi dało też dodatkowego kopa i motywację do mocniejszej końcówki. 

Okazało się szybko, że to nie koniec atrakcji tego dnia. Przeżyłem scenę trochę jak z filmu. Na 31 kilometrze wbiegamy na jeden z większych podbiegów, wszędzie już ciemno od chmur, raptem przed moimi oczami duża błyskawica i pożądny huk. I myślę sobie “***** co jeszcze!?”. No i to było słusznie postawione pytanie :) 

Zaczęło lać. Ale tak na grubo, urwanie chmury. Momentalnie te chodniczki i uliczki zamieniły się w potoki, a w miejscach gdzie kończył się zbieg i zaczynał podbieg pięknie biegało się w wodzie do kostek. Mówię tak realnie, nie że do kostek a było ledwo 2 cm. Bałem się nawet przecinają ulicę czy pod nogami nie mam jakiś torów kolejowych, czy może jakiegoś kamienia nie brakuje w bruku. Ale to chyba jeszcze bardziej załamało mojego rywala bo nie dość, że go dogoniłem na 32 kilometrze to jeszcze nie czekając długo, przyspieszyłem trochę i zacząłem uciekać. W głowie miałem walkę o 2 miejsce. W końcu zabawa zaczyna się po trzydziestce. A widziałem już takie zgony na maratonie, że postanowiłem nie puszczać i iść do końca mocno. 

No i kolejna przygoda. Zaczęło się ostre dublowanie. Wyprzedzaliśmy osoby kończące półmaraton albo biegnące maraton. Przypomnę, że na ścieżkach rowerowych i chodnikach :) Ile razy ja zeskoczyłem na jezdnię w wodę i ponownie wskakiwałem to nie zliczę. Ale zobaczyłem drugiego maratończyka. I po 37 kilometrze jeszcze przyspieszyłem. 

Na moje nieszczęście Fin nie tylko nie miał ściany, on wyglądał bardzo dobrze, tak jak ja na 3 kilometrze :) Zbliżałem się, ale z perspektywy czasu, był lepszy. Nawet gdybym wcześniej zaatakował, gdybym nie puścił w połowie, to naprawdę baaaardzo ciężko byłoby mi go pokonać. Między 40 a 41 kilometrem pobiegłem trochę źle, pomyliłem trasę, na szczęście ludzie mi krzyknęli. Stanąłem zdezorientowany, straciłem pewnie 7-8 sek. Ruszyłem jeszcze ostatni kilometr w 3:20, ale widziałem już, że nic z tego. Walczyłem o sub 2:30, bo to ładny wynik :) Wpadłem na metę w 2:29:47, ok. 20 sek za Finem. On dalej dobrze wyglądał, ja myślałem, że po zatrzymaniu eksplodują mi nogi :D Ale byłem szczęśliwy! Nic przez cały bieg mi nie dokuczało. Kurde, naprawdę to zrobiłem. Znowu przebiegłem maraton i w końcu bieg mi wyszedł. Pierwszy raz od ponad 4 lat!

Ale to nie był koniec radości. Szybko wstałem na nogi, nie było tak źle. Nogi trochę puściły a obok już stała Kasia. I uwaga, była trzecia na półmaratonie! Kurde, ale się ucieszyłem. W dodatku Naprawdę była mega zadowolona ze swojej formy. Co prawda przez kolejne 30 minut było trochę przygód bo Kasia z wyziębienia od tego deszczu wylądowała w namiocie medycznym (kochana tak kibicowała). Ale jakoś w końcu udało się nam wydostać i wrócić do hotelu.

Już się nie będę znęcał nad trasą. Co prawda ktoś kto ją rysował miał fantazję. I ile bym nie pisał, ktoś kto tego nie przeżyje, nie zrozumie. A uwierzcie mi, ja jakiś wybredny jeżeli chodzi o trasy nie jestem. Natomiast trochę zawiedliśmy się oprawą. Nie było żadnych dekoracji. Ok, pewnie bo COVID. W sytuacji, kiedy startujemy razem to 3 osoby na podium raczej epidemii nie rozpętają, Ale ok, rozumiem. Poszedłem w ogóle się spytać do biura zawodów i tam dopiero się dowiedziałem co i jak. Na mecie nikt nie interesował się kto wbiega itd. Nie było żadnej wstęgi dla pierwszej osoby. Nic. Jakbym się sam nie dopytał, to bym mógł na tym deszczu czekać godzinami. 

Idąc dalej. W biurze dostałem statuetkę Kasi. Moja się zgubiła :D Ok, wyślą pocztą, byli bardzo mili. Bywa, rozumiem. Przynajmniej plecak lżejszy. I dostaliśmy nagrody. Pastę do zębów i plastikową szczoteczkę. I myślę sobie, WTF. I nie chodzi o to, że spodziewałem się kokosów. Myślę sobie, biegnę w stolicy dużego kraju, dajcie maskotkę Muminka, breloczek z włóczykijem czy koszulkę albo czapeczkę z logo imprezy na pamiątkę. A licząc pakiet startowy i obie nagrody, mamy 4 tubki pasty do zębów. A z Polski zapomnieliśmy i na lotnisku jedną kupiłem :D 

Widać, że organizatorzy starali się. Punkty z wodą były super. Były żele, izo, banany, RedBull. Nie wiem jak oni przez noc oznaczyli tą trasę, to też było spore wyzwanie. Medal za maraton jest bardzo ładny (za pół już nie). Ale nie jest to bieg który bym z czystym sumieniem komuś polecił. Chyba, że znudziły się komuś już Runmageddony :)

Wracając jeszcze do mnie i mojego biegu. I biegu Kasi. Myślę, że jesteśmy świetnym przykładem, że po poważnych kontuzjach. Będą bardzo zaangażowanym rodzicem i po porodzie (Kasia) można to wszystko ogarnąć i nie tylko wrócić do formy. Ba, można ją nawet poprawić. Wcale nie mówią, że każdy powinien, że każdy ma możliwości. Ale się da. Milion razy słyszałem “jak zostaniesz rodzicem to zobaczysz”. Tak, zobaczyłem. Jest chwilami mega trudno. Brakuje snu, chwili wytchnienia, odpoczynku. Dochodzi często sporo stresów i nerwów. ALE SIĘ DA! Nawet ja myślałem ostatnio “po co mi to wszystko”. I WŁAŚNIE PO TO! Ja zwyczajnie kocham sport i ciężko mi bez niego żyć. 

Czas kończyć. Jest poniwedziałek a ja właśnie piszę ostatni akapit. Myślałem, że jest wszystko spoko, ale trasa zrobiła mi jednak z mięśni mielonkę. Ostatni raz tak rozbite czworogłowe i łydki miałem po Bostonie w 2013 roku. Ale powoli dochodzę do siebie. To tylko DOMS, zero większych zniszczeń. Co więcej, mentalnie jest super i już bym wyszedł potruchtać. W przeciwieńswie np. do takiego Wings for Life w Mediolanie gdzie biegania miałem dość na lekko miesiąc :D Na spokojnie planuję już kolejne starty i gdzieś tam w głowie układa mi się jakiś zarys przygotowań. 

A teraz bardzo ważna część relacji. Bo są ludzie i firmy bez których ciężko byłoby to wszystko pogodzić. I są na pewno częścią tego sukcesu!

  1. New Balance jest ze mną od lat. Nie tylko zapewniają mi znakomity sprzęt ale przede wszystkim to super pozytywna ekipa z którą współpraca to czysta przyjemność!
  2. Piekielni Warszawa. Ciężko o większą dawkę motywacji. I ciągle muszę być w formie, żeby mieć z kim robić treningi :) Pewnie połowę km w przygotowaniach przebiegłem z Bartkiem Falkowskim. I to były dobre kilometry!
  3. Mateusz Chajęcki ma ze mną roboty co niemiara. W dodatku ciężki ze mnie pacjent. A walczy, stawia mnie na nogi i pewnie już ze 3 razy rozwalił na mnie falę uderzeniową :D Dzięki Mateusz! Jak szukacie fizjo w Warszawie, Dr. Łokieć. A jak podologa, niezastąpiona jest Paulina, żona Mateusza, Dr. Stopa :D
  4. LightBox! Co ja bym bez nich zrobił. To największa oszczędność czasu jaka mogł mi się trafić. W dodatku ich dieta Flex to mega opcja i pudełka znikają w mig :)
  5. SportMed24.pl Kiedy chodzę jak zombie a czeka mnie kolejny trening i plac zabaw, nic tak nie pomaga jak Normatec czy Hypervolt!

Ale największe podziękowania należą się mojej kochanej żonie, że wytrzymuje te moje treningi. Całej rodzinie, że zawsze trzymają kciuki i mocno kibicują. I Wam wszystkim, że byliście ze mną przez te gorsze lata. Mam nadzieję, że teraz już regularnie będę dostarczał Wam sporą dawkę emocji.

More from Bartosz Olszewski
Podsumowanie tygodnia 2014.01.20 – 2014.01.26
Kolejny tydzień za nami. Mi osobiście ostatni minął pod znakiem walki z...
Read More