Bieg się już rozpoczął. Jednak inaczej go sobie wyobrażałem. Po pierwszych lekkich kilometrach zaczęło mi się biec naprawdę cieżko. Nogi jakby nie chciały współpracować, oddech ciężki. Nawet psychicznie nie mogłem wejść w jakiś dobry rytm. Może to kwestia pogody i zerowej aklimatyzacji. Może zwyczajnie biegnąc po ciemku zupełnie samemu ze świadomością, że na 95% miejsce jest już rozstrzygnięte, nie pobiegnę czasu o którym myślałem oraz czeka mnie 35 kilometrów samotnego biegu trochę mnie zniechęciła do cięższej pracy.
Byle do połowy
Kiedy minąłem 10 kilometr, trochę się rozluźniłem. Zjadłem żel, napiłem się, polałem po raz kolejny wodą. Już wyszło słońce i zaczynało robić się cieplej. Teraz przede mną była długa prosta do 27 kilometra biegu. Złapałem naprawdę dobry rytm. I z zapasem łapałem kilometry poniżej 3:40 min/km. Przeważnie 3:38 – 3:39. Nie była to kosmiczna prędkość, ale prędkość bezpieczna. Zresztą patrzyłem na puls. Wiedziałem, że 165-166 to maks i potem już zaczyna się „strefa ściany” :D Mocno tego pilnowałem.
Minąłem dużą liczbę rond. Tu i tam pogrywała muzyka. Zaczynało mi się biec ciężej, ale ogólnie bez jakiegoś ciśnienia tempo trzymałem. Zjadłem kolejny żel i tak dobiegłem do półmaratonu. Miałem jeszcze zapas sił, chociaż strasznie dokuczała mi już wilgotność. Ciężko mi się oddychało.
Walka z wiatrem
Zaczęła się walka z wiatrem. Kilometry do nawrotki były odkryte, z prawej strony ocean, plaże i piękne widoki. I wiatr walący prosto w twarz, niczym nie osłonięty. Więc tempo lekko spadło, chociaż nie było tragedii. Moi zdaniem to tempo nie było dla mnie jakieś zabójcze. Mój organizm sobie z nim radził i tylko upadł i wilgotność uniemożliwiały szybszy bieg. Więc ten wiatr nie był dla mnie takim zabójcą, jakbym biegł w idealnych warunkach pogodowych, o wiele szybciej. Jakby nie było 30 km/h prosto w twarz trochę odbiera ochotę na bieg :)
Minąłem się jeszcze z Amerykaninem, który był już po nawrotce. Miałem do niego pewnie z 5-6 minut straty. Też nawróciłem i raptem bam! Kilometr w 2:33 a ja w sumie nawet nie przyspieszałem. Wiatr robi swoje. Teraz do 30 kilometra miałem z wiatrem i rzeczywiście pomogło mi to mentalnie. Wiedziałem też, że mam 5 minut przewagi nad trzecim zawodnikiem. Spotykam też Kasię, która mówi mi, że strata nie jest olbrzymia i żebym gonił. Chyba nie wie w jakim ja jestem stanie :D No nic, zostało 12 kilometrów. Oj zapamiętam je na długo.
Błagam, niech to się już skończy
Dotarłem do takiego punktu biegu, gdzie miejsce miałem już niemal pewne. A organizm przegrzany i odwodniony do granic możliwości. Myślę, że jednak aklimatyzacja miała tutaj olbrzymie znaczenie. Dla organizmy to był szok. I pewnie dalej jest :) W każdym razie wyglądałem, jakbym wyszedł z oceanu. Byłem kompletnie przemoczony. Cały ociekający potem, wodą i gatorade. Najgorsze, że chlupało mi w butach. Przemoczona koszulka cały czas przylepiona do brzucha nie pomagała i w końcu zaczęło mi coś kręcić w żołądku. Myślę, że bym to dobiegł, ale miałem taką przewagę, że nie chciałem ryzykować postoju w krzakach i jak tylko zobaczyłem kibelek to się zatrzymałem na minutę. Kilometr w 4:34, więc to dobre tempo. A wcale się nie spieszyłem w tym toitoi ;)
Słońce waliło do samej mety prosto w twarz. Jak tylko się polałem i napiłem, zaraz miałem suche dłonie. Wyczekiwałem każdego punktu. I odliczałem. I kilometry i mile. Mówiłem sobie, że do 35 kilometra biegnę swoje a potem 4:00-4:30 na dobiegnięcie. I tak z każdym kilometrem odkładałem to dobiegnięcie. Nie miałem jakiejś ścian ale miałem dość i strasznie już bolały mnie nogi. Zwolniłem na ostatnie kilometry, ale średnia cały czas poniżej 3:50 min/km. Jak minąłem 40 kilometr to się uśmiechnąłem, ale wiedziałem, że jeszcze 8 minut muszę wytrzymać. Wyprzedzałem kolejnych półmaratończyków kończących swój bieg. W końcu ostatnia nawrotka. I ostatnia prosta. Zerkam na zegarek. Ehhh, wypadałoby złamać 3:40. Więc przyspieszam, biegnę naprawdę szybko. I mijam metę.
Dajcie pić!
Biorę medal, zajebisty! To mi poprawia humor, pamiątka do końca życia. Ale szybko biegną się czegoś napić. Jeden, drugi, trzeci kubek izo. Woda, pomarańcze i całe piwo. I zaraz chyba zwymiotuje…. Człowiek spragniony to człowiek nie do końca myślący. Idę do samochodu, nagrywam coś na telefon. Chcę się z Wami podzielić emocjami po biegu, ale wyglądam i mówię, jak ofiara jakiegoś kataklizmu. Idę zobaczyć Kasię. Cały czas o niej myślę, bo ona to dopiero musi mieć ciekawie na trasie. W końcu dla niej ten maraton to prawdziwa przygoda. Widzę jak biegnie, jeszcze kilka słów wsparcia i widzimy się zaraz na mecie.
Tutaj dopiero można docenić plażę i ocean. Super poleżeć w wodzie. W koło zaczyna się impreza, gra jakiś lokalny zespół. Rozpoczynamy dekoracje, w nagrodę dostajemy piękne muszle. Siedzimy, śmiejemy się, rozmawiamy i cieszymy chwilą. Ale prawda jest taka, że ten maraton kosztował nas bardzo dużo sił. Dużo więcej niż się spodziewaliśmy. I planowaliśmy.
Czy warto biec na Bahamach?
Myślę, że warto postawić to pytanie w kontekście Waszych ewentualnych planów startu na Bahamach. Musicie mieć świadomość, że to lokalny bieg, nie za duży, w bardzo ciężkich warunkach. Jeżeli specjalnie macie jechać na maraton, moim zdaniem się nie opłaca. A jak już, mimo wszystko wybrałbym Jamajkę i Reggae Marathon. Natomiast jeżeli jesteście na Florydzie albo chcecie zwiedzić wyspy Bahamas to start w tym biegu jest świetnym połączeniem turystyki i hobby, jakim jest bieganie. Ja bardzo się cieszę, że tam wystartowałem. Tych wspomnień i tego biegu nikt mi już nie zabierze. Natomiast piszę to, żebyście nie spodziewali się fajerwerków. Z drugiej strony, po jakim maratonie możecie położyć się z piwem albo drinkiem na plaży, zanurzeni w wodach oceanu? :)
A samych Bahamach i dlaczego warto zobaczyć te wyspy, i co dokładnie warto zobaczyć, napiszę w oddzielnym wpisie.
Co dalej?
Tak naprawdę to był pierwszy bieg od roku, który spokojnie przebiegłem i po jego zakończeniu nie byłem połamany jakbym biegł 24h. Na biegu wszystko funkcjonowały. Nogi wytrzymały, plecy wytrzymały. Na drugi dzień czułem się świetnie. Myślę, że po roku walki z urazami i mozolnym powrotem do formy, w końcu się udało. Oczywiście nie jest pięknie i dalej wiele rzeczy nie mogę. Więcej muszę się regenerować, więcej dbać o zdrowie. Ale już jest naprawdę dobrze. I w końcu z uśmiechem na ustach mogę patrzeć w 2019 rok.
Chociaż tego nie lubię, gdybam, że w dobrych warunkach i przy wspólnym biegu byłbym w stanie pobiec 2:33-2:35. To pokazuje, że na wiosnę co prawda w życiowej formie nie będę, bo raptem w 10 tygodni nie poprawię się do 2:25 :), ale na pewno mogę celować w formę na <2:30 A jesień? Maraton w moim rodzinnym mieście i w dodatku od tego roku sponsorowany przez New Balance. Nie będzie tajemnicą, jak powiem, że chcę tam na zegarze zobaczyć życiówkę! :)