To był naprawdę super weekend. Ok, sportowo oczekiwałem od siebie na pewno więcej. 1:10:34 to nie jest czas o którym myślałem. To nie był mój bieg, nie poszło, byłem daleki od realizacji planu na Półmaraton w Amsterdamie. Ale spędziłem super weekend w super towarzystwie i teraz mogę spokojnie szykować się pod start o którym myślałem od początku roku. Pod maraton w Walencji.
Zanim zacznę opisywać dzień startu chcę powiedzieć jedno. Tuta nie ma tłumaczenia, bo jakbym miał nogę dobrą to była trasa i bieg na życiówkę. Mogłem to zrobić nawet nie przygotowując się optymalnie do startu. Popełniłem na pewno kilka błędów, ale to jest element zawodów. Ale też najlepsza nauka na przyszłość. Biegi na granicy swoich możliwości wymagają jednak pełnego skupienia, zaangażowania i poświęcenia w ostatnich dniach i godzinach przed startem. To nie jest wyjście na bieg ciągły do parku. A teraz wracajmy do niedzielnego poranku.
O 9:00 startował Maraton. Biegła Kasia, Paweł Lipiński i Bartek Falkowski. Dla Kasi to był bardzo ważny start i można powiedzieć uhonorowanie jej miesięcy treningów przerywanych przez najróżniejsze zdarzenia losowe. W pewnym momencie już sam się zastanawiałem czy nie krąży nad nią jakieś fatum. Ale zawsze się podnosiła i parła do przodu.
Trochę za późno wyszliśmy z domu. Odwołali nam dwa środki transportu więc w końcu dotarliśmy na start dość późno w dodatku już mając w nogach niemal 2 km marszu. Szybka rozgrzewka i już było trzeba wskakiwać na start. Było bardzo dużo biegaczy. Tłumy, ścisk. Postałem 20 minut w kolejce na trybuny (sprawdzali każdemu paszport COVID) i zdążyłem na start. Rozgrzewał się Bartek, widziałem Pawła, drobna Kasia zupełnie zniknęła mi z oczu w tym tłumie. Wystartowali równo o 9:00. Ale to były emocji. Jaka atmosfera! Ciarki przechodziły. A dla mnie zaczęły się 3 godziny totalnych nerwów. Pobiegłem szybko na 6 km trasy. Zdążyłem w ostatniej chwili bo miałem do pokonania ok 2 km. Później 9 km. Kasia wyglądała dobrze, rzuciła czapkę i rękawki i popędziła dalej. A ja wróciłem w okolice startu, znalazłem kawiarnie i przysiadłem na godzinę z espresso.
Aplikacja z wynikami się co chwile zacinała. Widziałem, że po 20 km zaczęła zwalniać więc znając ją dobrze, wiedziałem co zaczyna przeżywać. I modliłem się, żeby zacisnęła zęby i biegła mocno do końca bo to da życiówkę. I tak zrobiła! Jestem z niej potwornie dumny! 2:56 to jest znakomity wynik. A osobiście dobrze wiem, że przy spokojnej głowie i lekkim wzmocnieniu fizycznym już niebawem będzie w stanie spokojnie atakować 2:50.
Po biegu szybko znalazłem Kasię. Poczekaliśmy na Pawła który też bardzo cierpiał na trasie i o którego się mocno martwiłem. Paweł wykonał kawał dobrej roboty do tego biegu. Był super przygotowany ale nie zagrało coś. To maraton. Wydolnościowo szedł super, ale zupełni odmówiły mu posłuszeństwa mięśnie dwugłowe… Paweł, odbijesz to sobie z nawiązką! No i jeszcze Bartek! Ten to dał, 2:22:40. Piękny wynik w maratonie. Nowa życiówka. Gratulacje, to byłą piękna robota! I cieszę się, że możemy się wzajemnie na treningach napędzać.
Była godzina 12:20. Do mojego startu zostało 40 minut. Szybko ruszyłem potruchtać. Miałem już 10 tys kroków w nogach i tak przemarzłem, że biegałem w grubej wełnianej czapce z pomponem :D Kasia z Pawłem już pili prosecco na ławeczce :) Rozgrzewka była całkiem udana. Noga w miarę lekka, ale na przebieżkach nie było luzu. Nie szło jak powinno. Podobnie było dzień wcześniej na rozruchu.
Przed startem były tłumy. Przepchałem się do swojej białej strefy. A potem z jej końca przepychałem się do pierwszych rzędów. Udało się na 3 min do startu. Jeszcze chwila skupienia. Kilka podskoków. Koncentracja i strzał startera. Ruszamy po nową życiówkę. Byłem zmotywowany i bardzo chciałem to zrobić. I w 100% wierzyłem, że to jest do zrobienia.
Początek był naprawdę dobry. Biegło mi się lekko i spokojnie. Nie musiałem się przepychać. Pierwszy kilometr trochę za szybko, ok 3:13 min/km. Ale było kilka osób. Zaczęliśmy rozmawiać ze sobą, na jaki czas bieganiem. Grupa 5 osób biegła na 1:10. Kolejne już 1:06-1:08. Kiedy grupka zwolniła po pierwszym kilometrze, ja starałem się trzymać swoje i biegłem za innym biegaczem, który jednak biegł 3:12 min/km… Za szybko. I tak zostałem trochę w… sami wiecie gdzie. Poczekałem na chłopaków z tyłu. Wiem, że sam bym tego nie ciągnął do mety. Stwierdziłem, że wolę już pobiec wolniej pierwszą połowę i najwyżej potem przyspieszyć. Jak czas pokazał, przyspieszyć nie było z czego. Ale o tym już w drugiej części relacji. Miała być jedna część, ale muszę lecieć na trening ;)