Wracamy do relacji z biegu. Jestem na 35 kilometrze biegu. Most Gdański. Do mety pozostało 7 kilometrów, można powiedzieć, że z górki. Darek powoli się oddala. Za moimi plecami kompletna pustka. Biegnę po swoje. Jeszcze zerkam na zegarek, wychodzi, że biegnę na 2:26. Nie jest źle, ale już o życiówce nie może być mowy. Chcę już przekroczyć metę i odpocząć.
Tak naprawdę zacząłem poważnie odczuwać trudy biegu. Co prawda energetycznie i wydolnościowo czułem się znakomicie, ale nogi miałem już jak z ołowiu. Nie byłem w stanie wejść w szybsze tempo, a lewa noga zaczynała powoli składać się do środka, jakby nic jej nie trzymało (od St. Moritz, z braku czasu, praktycznie odpuściłem trening uzupełniający). Co ciekawe, te ostatnie 7 kilometrów było nie dość, że lekko z górki, to jeszcze lekko z wiatrem. Jak ktoś na moście miał dobry czas, to raczej dowiózł go do mety.
Ja cały czas kontynuowałem bieg w granicach 3:30 min/km, mijałem kolejnych kibiców. Kątem oka już wypatrywałem stadionu. Zobaczyłem również zawodnika z Afryki, wtedy ponownie obudziła się we mnie żyłka rywalizacji. Zacząłem stopniowo się zbliżać. Dobrze, że miałem kogo ścigać, bo inaczej na pewno bym spokojniej kończył ten bieg, zwalniając z każdym metrem. Na 41 kilometrze zawodnika z Afryki złapał skurcz i stanął.
Żałowałem, byłem już tuż za nim i chciałem przez ten ostatni kilometr przeżyć jeszcze trochę emocji. Zerknąłem na zegarek. Szybko przeliczyłem czas. Żeby złamać 2:26 muszę pobiec kilometr w 3:20, ale mi się już wtedy nie chciało. Ale udało się, 3:20 co do sekundy, mocny finisz już na stadionie, niesamowity doping, na zegarze widzę uciekające sekundy. W końcu przekraczam metę, 2:25:55 (w nieoficjalnych czasach netto to 2:25:52).
Gratulacje od Pana Marka Troniny, dyrektora biegu. Pogratulowaliśmy sobie również z Darkiem Nożyńskim. On skończył z nową życiówką, 2:25:13. Był pierwszym Polakiem na mecie, ja kończyłem jako drugi.
Naprawdę bardzo cieszyłem się z tego wyniku. Bałem się bardzo przed tym startem, że zwyczajnie po 30 kilometrze już nie dam rady. I fizycznie i psychicznie. Że Sanguszki mnie dobije. A tak naprawdę pobiegłem niecałą sekundę wolniej na kilometrze, niż w biegu, kiedy robiłem rekord życiowy. Do końca miałem siłę w nodze na to, żeby przyspieszyć. Zrobiłem swój drugi najlepszy czas w życiu i pierwszy u siebie w domu, w Warszawie.
Jeszcze zdążyłem odebrać gratulacje od rodziny i znajomych. Szybko narzuciłem jakieś ubrania, zjadłem batona, wypiłem wodę, jakiś wywiad i się zaczęło!
Paweł biegł na złamanie 2:40 i jeżeli ktoś się poddaje, bo mu start nie wyszedł, to chyba powinien się zapisać na sesje terapeutyczne z moim bratem. On już kilka razy ocierał się o to 2:40, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Jednak dalej robił swoje i z każdym kolejnym startem podchodził do wyzwania. Minuty mijały, ale jeszcze trochę czasu było. W końcu 2:38 i się pojawił. 2:38:31 netto, rozbił bank, był znakomicie przygotowany. Już wiedziałem, że będę miał z kim wypić piwo wieczorem. Ale teraz dopiero zaczął się stres.
Nie pamiętam, żebym stresował się jakimś biegiem, tak jak w tej chwili zacząłem stresować się biegiem Kasi. Kolejne minuty leciały. Cel był jeden, złamanie 3 godzin. Wiedziałem, że tu nie ma celów minimum ani maksimum. Zupełnie nie wiedziałem, co dzieje się na trasie. Kasię widziałem tylko, jak mijała 26 kilometr z grupą biegnącą na 3h. Pomachała mi ręką. Uznałem, że to dobry znak, ale w końcu miała przed sobą jeszcze 16 kilometrów biegu. W ogóle całą relację z jej biegu przeczytacie tutaj: Jak wyglądało moje łamanie 3 godzin?
W końcu na zegarze było 2:58 i sekundy leciały. Podeszliśmy z bratem bardzo blisko linii mety, ja już mało jajka nie zniosłem. Dobiegł jeden z zawodników, który uczęszcza na nasze treningi, Maciek Muszyński. Pamiętam, że zamiast mu pogratulować, zacząłem krzyczeć „gdzie jest Kasia?”. Sorry Maciek, ale rozumiesz :) W końcu się pokazała, to, że się udało było już pewne. Odetchnąłem jak po Półmaratonie Warszawskim 2015, kiedy udało mi się w końcu złamać 1:10 w półmaratonie. Wiedziałem już, że dziś będziemy świętować!
Kasia była 9 kobietą na mecie, czwartą wśród Polek. A jeszcze rok temu stała na tym stadionie o kulach, ze złamaną nogą. Zarówno ona, jak i mój brat pokazują, jak ciężką pracą osiąga się znakomite wyniki. Przy okazji chciałem zaznaczyć, ponieważ często to słyszę (również podczas relacji z Maratonu), że nie jestem trenerem ani Pawła ani Kasi i nie układam im żadnych treningów i nie mam magicznych sposobów na szybkie bieganie. Ale obserwując ich na co dzień, wiem i zawsze będę to powtarzał, że do takich wyników prowadzi nas bardzo ciężka, systematyczna praca. Ale o tym możecie już poczytać na blogu Kasi i pogadać o tym z Pawłem na treningu FMW Runners.
Poszliśmy do szatni, ogarnęliśmy się, wróciliśmy na stadion. Zaczęło się świętowanie. Ciężko, żeby humory nam nie dopisywały. Wygraliśmy klasyfikację drużynową z Warszawiakami. Znakomicie pobiegli zawodnicy z grupy treningowej AdgarFit, którą prowadzimy z Kasią, gratulacje dla Was! Świetnie spisali się zawodnicy FMW Runners, zarówno na trasie biegu jak również jako kibice. Świetna robota! Poza tym okazało się, że Kasia została najszybszą blogerką a ja najszybszym blogerem w maratonie. W akcji zorganizowanej przez polskabiega.pl Kasia wygrała kijek do selfie (będzie więcej zdjęć, jak już oderwie się od snapchata :) ) a ja miskę do sałatek z owsianką i bakaliami (śmiałem się, że dla mnie powinny być lody i hamburgery :) ). Byliśmy tak szczęśliwi, że trudy biegu dotarły do nas dopiero w poniedziałek, następnego dnia.
Co teraz? Ja robię sobie przerwę. Jestem zmęczony, nawet bardziej psychicznie niż fizycznie. W tą przerwę nikt nie wierzy, wszyscy mówią, że nie potrafię odpoczywać, ale ja im udowodnią. Tydzień wytrzymam! :) Dozwolone tylko jakieś truchtanie. A później zobaczymy, na razie nie myślę o następnych startach. Chce odpocząć, najeść się i w końcu zobaczyć, jak to jest spać po 8 godzin dziennie. Przynajmniej w weekend.
Pora chyba kończyć tą relację. Możliwe, że już ostatnią w tym roku. A nie mogę inaczej zakończyć, jak dziękując Wam jeszcze raz za wsparcie, doping na trasie i wszystkie gratulacje, zarówno te osobiste jak i internetowe. Dziękuję i do następnych zawodów!