Nie mogłem się powstrzymać i musiałem zacząć od 3-Peat. To w podzięce dla brata, który tak namaścił mój wyjazd. Przyjechałem i zapowiedź stała się faktem. Udało się wygrać Rimini Marathon 2014. Trzecia wygrana w moim życiu w maratonie. Trzeci raz złamane 2:30. Jednym słowem, 3-Peat :)
Ale tą opowieść zacznę trochę wcześniej. Cofnijmy się dwa tygodnie. Byłem w trakcie BPS, wszystko szło wręcz rewelacyjnie. Nie chciałem zapeszać, wolałem nie pisać dokładnie jak idą treningi. A szły rewelacyjnie. Biegałem szybciej niż przed Warszawą na jesieni. Na tym samym pulsie. Znowu odzyskałem świeżość, lekkość biegu. Później rozpocząłem standardowo dietę białkową. Mimo wszystko w poniedziałek, wtorek i środę biegałem jak natchniony. W środę wieczorem zacząłem jeść węglowodany. I cały czwartek. Idę na trening i nogi z ołowiu… Znowu. Nie wiem dlaczego. Tempo nawet ok, ale zero lekkości. A przecież biegałem jakiś śmieszny dla mnie kilometraż. Piątek wolny. W sobotę rano 6 km, szybko, ale znowu coś nie tak. W dodatku zaczęły mnie nękać jakieś bóle w prawej nodze, w okolicy kolana. Taki promieniujący ból na całą nogę. Budziłem się w nocy. Nie mogłem wysiedzieć w miejscu. Naprawdę nie jestem typem marudy i praktycznie nigdy nie narzekam na ból. Ale to już było na maksa dokuczliwe (zresztą jest do teraz). No i w takiej sytuacji przystępowałem do tego maratonu. Prawdę mówiąc bałem się tego biegu. Stresowałem się mocno. Dzień przed biegiem, już na miejscu, praktycznie nie zmrużyłem oka. A zawsze przed biegiem śpię jak dziecko.
Praktycznie nie spałem, więc nawet wstałem o 5:30 zanim zadzwonił budzik. O 6:00 zjadłem standardowo śniadanie. Bułki, miód, dżem. Sprawdzone i nie zamierzam tego zmieniać. Wyjrzałem przez okno, prawie zero chmur, 6:15 a już jest naprawdę ciepło. Wiedziałem, że to będzie trudny bieg. Ale dalej nie wiedziałem jacy będą rywale. Cały czas dokuczała mi ta ociężałość nóg, a dokładnie ud. O 7:00 ruszyłem na bieg. Czegoś zapomniałem, musiałem się wracać. Później okazało się, że zapomniałem mapy. Trochę pokręciłem się po okolicy startu zanim trafiłem do hali, gdzie były szatnie. To wszystko oznaki stresu. Bo kto jak kto, ale ja przed takimi biegami chodzę jak szwajcarski zegarek. Kto mnie zna ten wie. I wie, że bardzo nie lubię jak ktoś mi zmienia ten plan idealny przed biegiem :D A tutaj jak małe dziecko we mgle… W końcu trafiłem na miejsce.
Była 8:00 więc nie tak źle. Przebrałem się, oddałem depozyt. Przebieralnie, szatnie i prysznice były w hali koszykówki Krabów z Rimini. Tak właśnie nazywa się lokalna drużyna. Wszystko dobrze zorganizowane, bardzo dużo miejsca. Ok. 600 metrów od startu. Przebrałem się i poszedłem na start. Było przed 9:00 a mi w stroju startowym było ciepło. Jeszcze szybka toaleta i 25 minut przed startem rozpocząłem rozgrzewkę. 3 km narastającym tempem. I o ile rano miałem wątpliwości co do swoich nóg, to teraz już była tragedia. Ledwo się rozpędziłem do 3:30. A przy tym tempie już ledwo przebierałem nogami. Naprawdę miałem nietęgą minę. Jeszcze dwie przebieżki i na start.
Ruszyliśmy równo o 9:00 Pierwsze 300 metrów prowadził jakiś Włoch, którego, jak to bywa na takich biegach, lekko poniosło. Później się z nim zrównałem i tak pierwszy kilometr poszedł w 3:46. Lekko, bez wysiłku. Później przebiegaliśmy pod przejazdem kolejowym, pierwszy podbieg i zero wysiłku. Już biegłem sam. 3:37 i dalej na luzie. I tak też zamierzałem kontynuować ten bieg. Ale z każdym kolejnym metrem się rozkręcałem. Piąty kilometr w 3;30. I później 10 km prostej wzdłuż wybrzeża. Równo jak stół. Bez wiatru. Ludzie nie lubią takich prostych, ja je uwielbiam. Koncentruję się, wchodzę w rytm i biegnie mi się rewelacyjnie. Z tych 10 km 8 zrobiłem w czasie 3:30, co do sekundy! Sporo piłem, bardzo dużo polewałem się wodą. Nie wiem jak to możliwe, że po takiej rozgrzewce, tak dobrze mi się biegło. Jakby ktoś przełączył jakąś wajchę…
Pierwsza połowa biegu przeszła tak trochę bez historii. Wiedziałem, że z każdym kilometrem zyskuję przewagę. Musiałem to dobiec, bez zbędnego ryzyka. Połowę dystansu zrobiłem w 1:14:10 i nie mogę powiedzieć, żebym jakoś cierpiał. Jeszcze opiszę trochę trasę. Pierwsze 14 km to dosłownie stół. Płasko, tylko jeden podbieg na samym początku, taki wybieg z tunelu. Później nic się nie dzieje. Z prawej woda, z lewej hotele. Następnie z prawej hotele a z lewej restauracje :) Po czym wszystko się zmienia. Aż do 39 kilometra mamy scenerię rodem z klasyków kolarskich. Wąskie asfaltowe uliczki. Chwilami szersze drogi. Strasznie dużo zakrętów! Ale najgorsze było przebieganie pod torami i nad autostradą. Nie przesadzam wcale, około 15 razy trzeba na tej trasie podbiec. Nie są to długie, trudne podbiegi. Raczej krótkie i sztywne. Typowe przejścia pod przejazdami kolejowymi. Natomiast każdy wie, jak wygląda wiadukt nad trasą szybkiego ruchu. Tutaj są takie same. To wszystko strasznie wybija z rytmu, szczególnie jak się biegnie samemu. I jak się ma ponad 5 minut przewagi.
No i właśnie te kilometry między 24 a 30 były najgorsze. Zupełnie straciłem rytm. Poza tym minąłem dwie stacje z wodą. Prawie 10 km biegłem na „sucho”. Mimo wszystko znakomicie szły mi podbiegi. To co mnie zawsze niszczyło na biegach tym razem nie sprawiało mi żadnego problemu. Po każdym podbiegu natychmiast biegłem swoim tempem. Aha, i jeszcze jedno. Na 18 kilometrze zjadłem żel. SIS, bez kofeiny. I tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że do tej pory nie jadłem lepszych. Nawet popijać ich nie trzeba. Rewelacja. A wracając do trasy, to odcinek między 14 a 39 kilometrem miał jeszcze jedną wadą. Niestety brak kibiców. Biegło się z wioski do wioski więc nikogo nie było przy trasie.
Na 32 kilometrze zjadłem drugi żel. Power Bar z kofeiną. Ten już nie był taki dobry, ale też je toleruję :) Niestety od 33 kilometra zaczęło się dziać coś dziwnego z moją lewą nogą. Nie dość, że łydka była już napięta do granic możliwości, to jeszcze jakoś dziwnie spinał mi się czworogłowy uda. Przez co cała noga uciekała do środa i kopałem się przy każdym kroku. Bałem się o kurcze, zwolniłem do 3:40. Był 37 kilometr, energetycznie cały czas super. Oddechowo też. Nogi już słabe, ale był zapas. Przestałem obijać się po kostkach. Zerknąłem na zegarek i wychodziło, że biegnę na styk na złamanie 2:30. Przyspieszyłem. Na początku z głową, do 40 kilometra biegłem po 3:29. Ale ostatnie dwa kilometry były niesamowite! Widzę tabliczkę z napisem 40 kilometr. Obok olbrzymie głośniki a z nich leci Eye of The Tiger. Raptem byłem jak bolid F1 po włączeniu DRS :)
Poza tym, można powiedzieć, że wiem już co czują kolarze na górskich przełęczach. Barierki były ustawione bardzo wąsko, a po obu stronach setki ludzi. Nie było gdzie się wcisnąć. To już było samo centrum Rimini. Niesamowity doping. I wtedy pierwszy raz na tym biegu zwolniłem ręczny. 3:24 i 3:22 pod górkę. Na mecie 2:29:09 Trzecie wygrana w karierze z olbrzymią przewagą. Trzeci raz złamałem 2:30 I organizm naprawdę w dobrym stanie. Zawróciłem i przebiegłem 300 metrów dziękując kibicom za doping. Może to już nie jest to samo uczucie co w Lozannie, kiedy wygrywałem swój pierwszy maraton. Ale mimo wszystko, jest to tak niesamowita chwila, że mogłaby się nigdy nie kończyć. Po raz kolejny byłem w siódmym niebie :)
Jeżeli chodzi o czas na mecie, 2:29 to jest on gorszy o 3 minuty od życiówki. Ale prawda jest taka, że w Rimini 100% z siebie nie dałem. Może 95%. Cały czas biegłem na 5 biegu, 6 wrzuciłem na 39 kilometrze. Są biegi na życiówki, są po miejsce. Wygraną miałem w kieszeni. Nie chciałem ryzykować, a przy biegu na granicy możliwości wszystko może się stać. Po drugie w głowie miałem dalsze przygotowanie. Po tym maratonie regeneracja zajmie mi klika razy mniej czasu, niż po biegu na życiówkę. Pytanie, czy mógłbym dziś pobiec poniżej 2:26? Raczej nie. Z dwóch powodów. Po pierwsze było za gorąco, po drugie biegłem sam. A czy byłem w formie na taki czas? Raczej tak. Ale i tak muszę dużo poprawić, bo w tej chwili pobicie życiówki o kilka sekund nic mi nie daje. Muszę skupić się na tym, żeby znowu zrobić skok o jakieś 2, 3 minuty.
Ale koniec tego smęcenia o czasach. Przejdźmy do Włochów. Jaki to jest wspaniały naród! :) Naprawdę po biegu byłem tutaj małym bohaterem. Tysiące gratulacji, zdjęć. Od kucharza dostałem tyle jedzenia, że mało nie pękłem. Koleś od kawy zrobił mi chyba 5 espresso :) Na miejscu oczywiście był też masaż. No i Piada Party. Każdy miał kupon na pizzę, piwo i piadę. Nie będę ukrywał, że ja dostałem tego tyle, że musiałem trochę wyrzucić, bo już nie mogłem :) Naprawdę szczere gratulacje od dyrektora biegu. Ponieważ był to jego pierwszy maraton, był niezwykle szczęśliwy, że wszystko się udało. No i dekoracja. Pewnie będziecie się pytali o nagrody, więc od razu powiem. A więc była siatka produktów spożywczych :) Zamieszczam zdjęcie, było tego ok. 1o kilogramów :) Do tego obraz. Ale nie jakaś lipa, tylko jakaś sztuka lokalnego artysty! Jest naprawdę fajny. Tylko jak z trombitą po Lucernie, trzeba go jakoś przewieźć. No i najlepsze na koniec. Voucher na 3 dni dla dwóch osób do Spa and Golf Resort. Do tego cały pakiet usług. Cena tego pakietu jest naprawdę znaczna. Bo ten hotel ma dość dużo gwiazdek… :) No i jest golf w cenie, w końcu zagram w golfa!
Podsumowując cały maraton i porównując go z Lozanna i Lucerną, prawdę mówiąc te w Szwajcarii są bardziej urokliwe. Trasa w Lucernie jest genialna i trudno ją przebić. Lozanna ma niesamowite widoki. W Rimini fascynujące są ostatnie 2 kilometry. Ale za to, są fascynujące do kwadratu :) Samo miasteczko jest bardzo fajne i dość tanie. Fajny hotel ze śniadaniem kosztował mnie ok 100 zł za dobę. Pizza to koszt około 7 Euro. W Szwajcarii pizze zaczynają się od 20 franków a hostel bez śniadania był droższy niż tutaj hotel oddalony o 30 metrów od plaży… No i to jedzenie. Moje ulubione dania to pizza, makarony i lody. Więc jestem w siódmym niebie. Naprawdę polecam. Najlepiej lecieć linią Ryanair do Bolonii i mamy już tylko godzinę pociągiem. Pociąg to ok 15 Euro. Samolot różnie. Ale spokojnie można kupić nawet poniżej 150 zł. Ja niestety leciałem dzień przed kanonizacją, więc zapłaciłem ok 500 zł. W drugą stronę już dużo taniej.
No i na koniec jak zawsze chciałem podziękować wszystkim za doping i wsparcie! Ale pierwszy raz tak naprawdę przekonałem się o tym, co to znaczy biec pod presją. Tyle osób życzyło mi wygranej i życiówki, że zaczęło mnie to stresować. Bo co jak bym dziś pobiegł poniżej oczekiwań. Ten wpis wyglądał by zupełnie inaczej a ja bym leżał teraz kończąc pewnie drugą butelkę wina :) Ale na szczęście stało się inaczej. Dziękuję jeszcze raz i do usłyszenia lub zobaczenia!
Na pewno jeszcze pojawią się wpisy z wycieczki po Włoszech. W końcu muszę zrobić jakiś wpis kulinarny :) No i ie wypada być we Florencji i nie zwiedzić jej trochę na sportowo, czyli biegiem. A teraz kładę się spać, bo padam z nóg :)