Wings for Life World Run Niagara Falls 2016 – relacja część 3

Bartosz Olsewski of Poland seen during the Wings for Life World Run in Niagara Falls, Canada on May 8, 2016.

W pierwszej części relacji dowiedzieliście się, co działo się przed biegiem. Następnie, w części drugiej opisałem pierwsze 55 km biegu. Od strzału startera do momentu, kiedy biegłem już zupełnie sam. Krótko mówiąc, ponad 2000 słów wiejących nudą :) Mam nadzieję, że teraz będzie ciekawiej. Ruszamy na decydujące kilometry biegu.

W końcu minąłem 60 kilometr. Na 61 kilometrze skręciłem na bardzo fajną drogę z idealnym asfaltem do biegu. W dodatku powiało w plecy. Zrobiłem kilometry w 3:39 i 3:43 min/km. Puls od samego startu oscylował w przedziale 152 – 154. Szybko wszystko sobie przeliczyłem. To był dosłownie pierwszy moment kiedy pomyślałem o 80 kilometrach. Nie na tym biegu, w ogóle. Mówiąc w wywiadach, że kiedyś będę chciał pobiec 80 km, ale w tym roku jest to niemożliwe, zawsze mówiłem szczerze. Nic nie zapowiadało takiego biegu. Będąc na 62 kilometrze nie wierzyłem, że w dalszym ciągu mogę kontynuować bieg nic nie zwalniając. Miałem średnią 3:46 min/km. Czułem się potwornie zmęczony, ale energetycznie mogłem biec dalej poniżej 4 min/km. Co więcej raczej nie biegłem wolniej niż 3:50 min/km.

Bartosz Olszewski of Poland seen during the Wings for Life World Run in Niagara Falls, Canada on May 8, 2016. // Dale Tidy for Wings for Life World Run // P-20160508-02257 // Usage for editorial use only // Please go to www.redbullcontentpool.com for further information. //
Fot: Dale Tidy

Często ludzie pytają mnie, o czym myśli się podczas takiego biegu. Ja raczej myślę tylko i wyłącznie o biegu. O tempie, o tym, żeby być rozluźnionym, spokojnym. Żeby nie robić głupot. Skupiam się nad pracę całego organizmu, staram się biec w pewnym sensie jak automat. Jestem potwornie skoncentrowany. Od 62 kilometra zacząłem myśleć o kibicach w Polsce. Wiem, że śledziło to tysiące osób na żywo. Wiem, że wszyscy liczyli na dobry wynik, a ja też nie ukrywałem, że chciałbym wygrać i pobić wynik sprzed roku. Dajecie mi niesamowite wsparcie, chciałem w tym momencie się zrewanżować i pokonać te 80 km. Nawet wyobrażałem sobie brata szalejącego w mieszkaniu jak zbliżam się do tych 80 km. Bo on akurat doskonale orientuje się w mojej formie. I przed biegiem, tak samo jak ja, wiedział, że to jest praktycznie niemożliwe. Kasia też nie przypuszczała, że mogę zabiec tak daleko. Chociaż ona rozbrajająco szczerze skomentowała mój bieg „nie miałam wątpliwości, że wygrasz” :) Brzmi to wszystko jak z amerykańskiego filmu, ale tak właśnie było.

Ale koniec z czułościami. Nie minęły 3 kilometry i już o tym wszystkim zapomniałem. Nirwana się skończyła. Już liczyłem tylko kolejne punkty z wodą. Naprawdę zaczęło się robić ciężko. Starałem się przeliczyć, jakie muszę mieć tempo, żeby skończyć po 80 kilometrze. Uwierzcie mi, że w tym momencie liczenie nie jest już łatwe. Pomógł mi Polar V800, który wręcz idealnie mierzył trasę i na 65 kilometrze mylił się o niecałe 100 metrów. Pokazywał średnią 3:46. Wiem, że do 80 km potrzebne jest 3:48. Mam dwie sekundy zapasu w średnim tempie. Więc 2×65 to 130 sekund zapasu. 15 kilometrów do „mety” więc mogę tracić jakieś 9 sekund na kilometrze. Tak to wydedukowałem i zacząłem się modlić, żeby obliczenia były prawidłowe.

Fot: Dale Tidy
Fot: Dale Tidy

Ale zaczęły też docierać do mnie informacje ze świata. Wiedziałem już, że cały czas przesuwam się do przodu. Jednak w przeciwieństwie do poprzedniego roku, teraz zupełnie mnie to nie interesowało. Cel był jeden, te 80 km. Wiedziałem, że jak tam skończę to raz, że będę wysoko, a dwa, nic nie będę mógł sobie zarzucić. Tak minąłem 70 kilometr. Zjadłem ostatni żel. Napiłem się. Z jednej strony miałem siły na szybki bieg. Z drugiej strony, tak mnie już wszystko bolało, że tempo w granicach 3:45 min/km udawało mi się utrzymać 200 – 300 metrów i spadało do 3:55 min/km. Już nie ryzykowałem. Tym bardziej, że trasa zaczynała się robić pagórkowata a na zbiegach dosłownie uginały się pode mną nogi. Kiedy mijałem 74 kilometr już wiedziałem, że wygrałem w Kanadzie (szczerze to było jasne już dużo wcześniej, ale jakoś zupełnie o tym nie myślałem na trasie). Przede wszystkim wiedziałem, że poprawiłem wynik sprzed roku. Zrealizowałem 100% planu. Teraz już mogłem skończyć. Co by się nie stało, byłbym szczęśliwy jak dziecko.

Dowiedziałem się, że wyszedłem na 2 miejsce na świecie. A raczej straciłem pierwsze, bo przez chwilę prowadziłem. Tempo w jakim doganiałem zawodnika z Chile mówiło mi, że miejsce w pierwszej dwójce mam już raczej pewne. W tym momencie pomyślałem, że to się nie dzieje naprawdę. Dowiedziałem się również, że wyprzedzał mnie Włoch, „jakiś Calcaterra”. Doskonale wiedziałem kto to jest. Tylko zakląłem pod nosem. Doskonale znałem wartość tego zawodnika, wiedziałem, że jeżeli w tym momencie tak przyspieszył, to już nie odpuści. Ja wcale bardzo nie zwolniłem. Cały czas biegłem w tempie 3:54 – 3:58 min/km. Ostatnie kilometry ponownie prowadziły mocno pod wiatr. Minąłem 79 kilometr. To był moment, kiedy już psychicznie przestałem dawać radę trzymać to tempo. Miałem dość.

Fot: Dale Tidy
Fot: Dale Tidy

Mówi się, że w biegach ultra głowa w pewnym momencie ma decydujące znaczenie. Dokładnie tak jest. Wszystko potwornie boli, wszystko! Moje stopy już miały dość. Powoli jednak zaczynałem być mocno odwodniony. W tym momencie nawet przez chwile przestałem myśleć o tych 80 kilometrach. Obejrzałem się za siebie i modliłem, żeby tam jechał samochód pościgowy. Nie było nic…

Biegłem 4:02 min/km. Śmieszne jest to, że po tylu kilometrach tempo około 4 minut na kilometr wydawało mi się bardzo wolne. W końcu zobaczyłem znaczek 80K! Byłem szczęśliwy jak dziecko. Zapomniałem o wszystkim. Złapałem kubek z wodą, wyrzuciłem go do góry i niemal podskoczyłem ze szczęścia. Jadący obok rowerzyści cieszyli się razem ze mną. Myślę, że w tym moemencie poziom ich emocji również przekraczał wszelkie limity. Strasznie jarali się tym biegiem. A w tym momencie gratulowali mi, jakbym już wygrał.

Jednak minęło kilka metrów i wróciłem do rzeczywistości. Dalej nie było samochodu. Ja już nie chciałem biec. Serio, nie chciałem. Zwolniłem, 4:10 min/km. Tabliczka 81, mijam. Tempo 4:20 min/km. Czuję się, jakbym niemal drobił w miejscu. Może już nie mogę szybciej, może nie chcę. Myślę, że zwyczajnie głowa już wysyła sygnał „zwolnij, plan wykonany”. Oglądam się, widzę samochód. Ale z drugiej strony coraz bliżej znacznik 82 kilometra. Przyspieszam na 200 metrów. Tempo 3:30, myślę sobie, ze zwariowałem. Mijam samochód z kamerą, podnosi się wrzawa, samochody przyspieszają. Mijam znacznik, samochód dalej daleko… Po co mi był ten sprint? Już do końca spokojnie biegnę, w końcu samochód mnie mija. 82 kilometry 411 metrów. Nie wierzę w to. To się nie mogło wydarzyć!

Stoję na poboczu, opieram się o kolana. Nogi drżą jak galareta. Właśnie przebiegłem 82 kilometry w 5 godzin i 13 minut a teraz nie mogę zrobić dwóch kroków. Rzuca mną jakbym te 5 godzin pił alkohol a nie brał udział w biegu. Dostaję puchar (bardzo fajny) i tabliczkę z wynikiem biegu. Będą wywiady. Modlę się tylko, żeby coś wydukać tym moim beznadziejnym angielskim. Najbardziej się teraz przejmuję tym, żeby nie stać się pośmiewiskiem youtuba w Polsce :) Jakoś daję radę. Robi mi się potwornie zimno. Szybko zabiera mnie samochód i jedziemy z chłopakami z Red Bulla na start. Zjadam im szybko olbrzymią paczkę M&M’s o smaku masła orzechowego. Do tego żeli i kilka chipsów. Jadę i dalej nie mogę uwierzyć w to co przed chwilą się stało. Zresztą dalej nie uwierzyłem.

Nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć. Ciężko trenowałem. Byłem dobrze przygotowany, miałem dobrą strategię. Dobrze, że połowę biegu biegłem z kimś. Dopisała temperatura. Ale grosza bym nie postawił, że przebiegnę 82 kilometry. Zwyczajnie za to właśnie kocham sport. Jest nieprzewidywalny, nigdy nie wiadomo, co czeka nas po wystrzale startera. Nigdy nie powiedziałbym, że taki bieg może dać mi, ale przede wszystkim kibicom, tyle emocji. To co się działo w Polsce to już czyste szaleństwo. Brat rozmawiając ze mną po biegu powiedział tylko „Bartek, nie wiesz co tu się dzieje, naprawdę nie wiesz”. No nie wiedziałem, zwariowaliście :)

Bartosz Olsewski seen prior to the start of the Wings for Life World Run in Niagara Falls, Canada on May 8, 2016. // Mitchell Hubble for Wings for Life World Run // P-20160512-00232 // Usage for editorial use only // Please go to www.redbullcontentpool.com for further information. //
Fot: Mitchell Hubble

W tym momencie kończę relację. I może to głupie, ale chciałbym poprosić o jedno. Koniec z mistrzem, gratulacjami i wynoszeniem mnie na piedestał. Serio, w bieganiu mam jeszcze wiele do zrobienia. Cieszę się, że mogłem Wam dać tyle radości tym biegiem. Ale nigdy nie uważałem się za jakiegoś mistrza, i nie za bardzo w ogóle lubię jak tak się na mnie mówi (co innego Wodzu ;) ). Mamy wiele mistrzów, ja jestem tylko, a może aż, zwycięzcą biegu w Kanadzie. Wracam do normalności i czas szykować się do jesiennego maratonu. A Wam wszystkim jeszcze raz dziękuję za wsparcie przed, podczas i po biegu. I za to, że dotrwaliście do końca tej relacji! DZIĘKI!

PS – i na sam koniec chciałem pogratulować polskim zwycięzcom tego biegu. Znakomite wyniki Tomka w Polsce i Dominiki w Australii zaowocowały miejscem w pierwszej dziesiątce na świecie. Poza tym zwycięstwo w Polsce Agnieszki Janasiak, pierwsze miejsce Ani Wasik we Francji i zwycięstwo Diany Gołek w Holandii. Stajemy się światową potęga tego biegu, oby tak dalej! Wszyscy biorący udział w tym wydarzeniu są moim zdaniem zwycięzcami. Wspaniałe zawody, ale przede wszystkim wspaniała charytatywna inicjatywa. Osobiście już czekam na kolejną edycję!

More from Bartosz Olszewski
Zrobiłeś przełomowy trening? Jeszcze nie jesteś bohaterem!
To jest niesamowite. Tyle czasu nie pisałem, mam dziesiątki pomysłów na wpisy...
Read More