W poprzednim tygodniu trochę odpocząłem od tej najtrudniejszej maratońskiej roboty. Odpuściłem też mocnego longa. Jednak teraz zaczynam kolejne 7 dni na które miałem bardzo ambitne plany. No i to był tydzień, który nie do końca mi wyszedł. Nie było gazu, drewno w nogach. Ale po kolei.
Poniedziałek
19 km rano, 11 km wieczorem. Bez historii. Spokojne rozbiegania.
Wtorek
Rano 9 km i wieczorem 9 km. Nie było lekkości, ciężka noga. W ogóle jakoś gorzej mi się biegało. Ciężko oddychał, czasem musiałem łapać powietrze jak ryba wyciągnięta z wody. Przesunąłem o 1 dzień akcent.
Środa
Podbiegi. 16 km spokojnie, na koniec 10 podbiegów 30 sek. Było dobrze i już naprawdę noga zarówno na płaskim jak i na podbiegu kręciła. Byłem ponownie dobrej myśli.
Czwartek
To miał być ostatni tak ciężki trening przed maratonem. Planowałem dwa. 20 km w tempie maratonu (miałem za sobą i poszło) i właśnie ten. A miało to być 10 km MP, 1600 tempo na dychę, 6 km MP, 1600 na dychę.
Problemem była temperatura. Było zimno, ja założyłem krótkie spodenki. To były pierwsze tak zimne dni i możliwe, że jeszcze organizm nie pracował jak trzeba. Nie wiem. Może zwyczajnie byłem przyjechany albo to nie był dzień na takie bieganie.
10 km poszło ok. Bez fajerwerków ale zrobiłem. I zakładałem, że jak pójdzie 10 to potem już zrobię. Ruszyłem po 3:10 min/km i ołów w nogach. No tragedia. Nie byłem w stanie biec tą prędkością. Ja nawet nie zdążyłem głębiej oddychać. Noga bez luzu, bez elastyczności, sprężystości. Drewno… Przebiegłem oszałamiające 800 metrów i usiadłem sobie na ławeczce. Przemyślałem swoją egzystencję. Wstałem i ruszyłem te 6 km. Zrobiłem.
Zwyczajnie to nie był dzień na bieganie nad progiem. Nie szło totalnie. Mimo wszystko 16 km dobrej pracy w tempie około maratońskim zrobione. Tragedii nie było. Bywało duuuużo gorzej.
Wieczorem potruchtałem 8 km. Co ciekawe biegło mi się rewelacyjnie, pełen luz…
Piątek
Wolne. Nie chciałem kusić losu. Drewniane te nogi. Dałem im odpocząć. Nawet pomimo spokojnego i dobrego biegu poprzedniego wieczora.
Sobota
13 km rano. 8 km wieczorem. Pełna kontrola. Luźno.
Niedziela
Drewno, to nie był dobry tydzień. 10 km zrobiłem w 39:38, pełen luz, Jak na rozbieganiu. Potem 6 km MP. I dramat, w ogóle pod koniec już nie trzymałem tempa, gdybym zrobił to do końca, to bym skończył trening. Nogi jak w czwartek, drewno. Zero sprężystości. Potem 10 km biegałem z Kubą po 3:40. Ledwo to trzymałem. 10 km w 36:29. I koniec. Miałem w tym momencie zrobić jeszcze coś w tempie maratonu, ale byłem padnięty. Fizycznie, psychicznie. Słabo mi było, a noga nie kręciła. Bywa, schłodzenie i do domu.
Podsumowanie
To nie był dobry tydzień. W sumie zwaliłem dwa ostatnie mocne treningi. Co mentalnie może trochę podłamać. Ale serio zachowuje spokój. Mogę się mylić, ale moim zdaniem to była kwestia zimna i zmarzniętych mięśni. Nie kręciły, nie mogłem się odbić, nie miałem tego biegowego FLOW.
Pamiętam też jak szło wcześniej i tego się trzymam. Odpocznę i będzie gaz! A teraz właśnie nastał czas odpoczynku!