Poprzednia część relacji z Ultravasan 90 skończyła się w momencie, kiedy tak naprawdę zaczyna się rozstrzygać bieg. Do mety 30 kilometrów. Tak naprawdę zostało czterech biegaczy. Od kilkudziesięciu minut z przerwami leje deszcz. Jednak nikt raczej nie zwraca na to uwagi, biegniemy przed siebie. Raz w górę raz w dół, dalej o płaskim odcinku możemy tylko pomarzyć. I raptem cały czar pryska. W jednym momencie, jak bańka mydlana.
Moje stopy są potwornie przemoknięte, od czterech godzin całe w wodzie. Mam kilka odcisków, jedne większe inne mniejsze, ale nie wpływa to w żaden sposób na bieg. W pewnym momencie czuję jak w jednej chwili pod paznokciem tworzy mi się olbrzymi bąbel. Momentalnie pęka a oderwany paznokieć niefortunnie wbija mi się w otwartą ranę.
Ogarnia mnie nie ból, ale jeszcze silniejsze poczucie bezradności. Irytacji. Nic nie mogę zrobić. Siedzę w kałuży i zaciskając zęby staram się odwiązać but. Wyprzedza mnie zawodnik z Finlandii. Ja walczę ze sznurówkami. Buty zawiązane na dwa supły, zgrabiałe dłonie i rozmoknięte paznokcie. Nic w tej chwili nie pomagało. Na szczęście wszystko dzieje się na punkcie odżywczym. Szybko ktoś do mnie podbiega, chce pomóc. Nikt nie wie co się stało. Patrząc na moją minę chcą wzywać pomoc. Tłumaczę, żeby dali mi chwilę. W końcu udaje mi się ściągnąć but, skarpety CEP (to też nie było łatwe) i zaczynam ogarniać stopę.
Nie wnikając szczegóły, bo pewnie i tak niektórym robi się niedobrze, opatrzyłem palec, paznokieć został gdzieś w Szwecji, a ja naciągnąłem skarpetę, but, wstałem i postanowiłem spróbować biegu. Palec nie bolał na tyle, żebym utykał. Problemem były tylko zbiegi, ale i tutaj dawałem radę. Ufff, pomyślałem, że mogę biec. Ale wiedziałem, że to już bieg tylko po ukończenie.
Wyobraźcie sobie sytuację, kiedy kończycie maraton, siadacie na jakieś 5-6 minut i ktoś każe Wam wstać i biec dalej. W tym samym tempie. Tak właśnie się czułem. Nogi miałem absolutnie z betonu. Tempo potwornie mi spadło. Do maty prawie 30 kilometrów, a pudło odjechało. To było najbardziej irytujące dwie godziny biegu w moim życiu. Byłem zły, wściekły, i nie miałem ochoty nigdzie już biec. Wiem, że marudzę, ale uwierzcie mi, było ze mną źle.
Na jakieś 20 kilometrów do mety potykam się o własne nogi i lecę jak długi w błoto i olbrzymią kałużę. Podnoszę się, jakbym się połamał, kompletnie nie mam ochoty wstawać. Powoli odwracam się za siebie i widzę zawodnika ze Szwecji. Wyglądałem naprawdę fatalnie, cały w błocie, z miną „zabierzcie mnie stąd”. Ale zebrałem się, przyłączyłem do niego i razem „pognaliśmy do mety”.
Czuję, że jestem już mocno odwodniony. Na punkcie odżywczym łapię dwa kubki, już chcę pić po czym odkrywam, że w środku są korniszony. Naprawdę chyba wszystko już jest przeciwko mnie. Ponownie się przewalam. To było 10 kilometrów największej rozpaczy w moim życiu. Nie chce już tego nigdy przechodzić.
W końcu wszystko mi jedno. Na kolejnym punkcie piję dwa kubki Coli i kubek Red Bulla. Potwornie chce mi się gazowanego, czegoś słodkiego. Matko, jakie to w tamtym momencie było pyszne. Po raz pierwszy w życiu smakowała mi rozgazowana Cola i ciepły Red Bull. I dwa kilometry później ożyłem.
Raptem zacząłem biec 30 sekund na kilometr szybciej. Momentalni uciekłem Szwedowi. Myślę, że zgrało się tutaj kilka rzeczy. Po pierwsze w końcu trochę rozluźniły mi się nogi, zapomniałem o paznokciu i zaczęła działać kofeina i cukier. Za to po ulewnym deszczu nastąpiło oberwanie chmury. Już do końca biegło się dosłownie strumieniem wody. Modliłem się tylko, żeby nic sobie nie zrobić. Uważałem na zbiegach jak tylko mogłem. Na podbiegach radziłem sobie naprawdę dobrze. Odliczałem kolejne kilometry.
W końcu jest, Mora. Ostatni kilometr, jeszcze dwa sztywne podbiegi i w końcu asfalt! Koniec jeziora, ale ulga. Słyszę spikera wymieniającego moje nazwisko i mówiącego o szale, jaki Wy, tak, właśnie WY! wywołaliście na facebooku Vasaloppet. Udzielam szybkiego wywiadu i chowam się w namiocie. Nie wiem czy się cieszyć czy nie. Ukończyłem, ale nie tak miało być. Czwarte miejsce nie jest złe, ale jestem podirytowany, bo została mi odebrana możliwość walki. W całym biegu zabrakło tego, na co pracuję cały rok. Końcowego elementu rywalizacji, walki bark w bark, walki o najwyższe cele. Patrzę na pierwszą trójką i niesamowicie im zazdroszczę. Ale widzę, ile ich to kosztowało. Są potwornie zmęczeni, trzęsą się i ciężko im nawet coś powiedzieć. A przecież siedzą tutaj już ponad 10 minut.
Dostaję ubrania, niestety przemoczone i zaproszenie na badania antydopingowe. Zostałem wylosowany. No co jeszcze, naprawdę nie mogę iść się położyć, wypić piwa i w samotności przemyśleć co się właśnie stało? Dostaję osobistego „ochroniarza” który nie spuszcza mnie z oka. Zbieram się godzinę, nie jest zadowolony z tego faktu, chyba marznie :)
W końcu idę, już w lepszym humorze. Jestem po rozmowie z dyrektorami biegu. Z zawodnikami. Dociera do mnie, że wykonałem jednak kawał dobrej roboty. Chciałem dużo więcej, przegrałem z przeciwnościami losu. Długo zastanawiałem się co myśleć o tym biegu. Z punktu widzenia miejsca na mecie, dla mnie jest to duży niedosyt. Chciałem być na pudle, ba, chciałem wygrać. Chciałem zapisać się w historii Vasaloppet. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Ale to był test samego siebie, jak sobie poradzę w terenie. Nie na asfalcie, ale w trailu, w dodatku w tym wypadku w fatalnych warunkach. Na trasie która zmienia się co chwila, która wymaga od nas umiejętności biegania dosłownie w każdym terenie. I ten test wypadł pozytywnie. Trzymałem się z czołówką. I to pomimo wielu błędów i braków, o których napiszę już wkrótce. Nie odstępowałem na krok. Wiem, że mogłem walczyć o wygraną. Zebrałem olbrzymie doświadczenie. Wiem nad czym muszę pracować. Nad czym się skupić. Jestem teraz bardziej zmotywowany, skoncentrowany na przyszłych startach. Nie lubię dwa razy popełniać tych samych błędów.
Z perspektywy czasu uważam, że ten start był mi bardzo potrzebny. Nigdy w całym moim życiu żadne zawody mnie tyle nie nauczyły. Poza tym pół śmiechem, pół żartem pokazałem, że nie jestem robotem. Żeby wygrywać na tym poziomie, musisz być pod każdym względem dobrze przygotowany. Nie możesz popełniać błędów. Tutaj sama forma sportowa nie da Ci wygranej. Musisz pamiętać o wszystkim, biec taktycznie, sprytnie. A przy tym być mocnym, cholernie mocnym. Ja byłem mocny, potwornie mocny. Resztę muszę poprawić.
Jak zawsze kończę relację podziękowaniami. Wam wszystkim, bo pokazujecie, że to co robię ma sens. I nie mówię tutaj tylko o bieganiu. Ale o pisaniu, motywowaniu, inspirowaniu. Dzięki, że jesteście ze mną i jestem przekonany, że razem daleko jeszcze zajdziemy!
Rodzicie, babcie. Tutaj mam wyrzuty sumienia. Boję się, że każdy taki bieg wpływa bardzo negatywnie na zdrowie mojej mamy :) Ja nigdy nie denerwowałem się nawet w 10% tak jak ona. Za to babcia już nawet ciąga swoje koleżanki do kościoła, żeby się za mnie modliły :D Paweł z Mariolą tworzą strefę kibica i jak chcecie wiedzieć co się dzieje na trasie, to piszcie do Pawła. On wie. A nawet jak nie wie, to się domyśla ;) No i po biegu zrobił mi dwa pojemniki lodów śmietankowych. Do dziś odbija mi się śmietaną :)
No i najważniejsza osoba w moim bieganiu. Zawsze ze mną, wspiera, motywuje i przyhamowuje jak odpływam. Bardzo żałuję, że nie byliśmy razem w Szwecji. Chociażby po to, żeby iść na te przepyszne Lody Włoskie. Ale Lea nie przeżyłaby kolejnej rozłąki z rodzicami :D Dziękuję Kochanie :*
No i koniec tych wypocin. Zaraz wracam do treningu. Silniejszy i bardziej zmotywowany niż kiedykolwiek wcześniej. Na Ultravasan 90 jeszcze wrócę. Za dwa lata. Mam tutaj rachunki do wyrównania!