Był początek stycznia, kiedy po treningu poczułem ból w dolnym odcinku pleców. To miał być piękny sezon. Obóz treningowy w Australii, maraton w Londynie, Wings for Life w Rio i w końcu. Mistrzostwa Świata na 100 km! Minęło ponad 10 miesięcy, niemal rok! Niesamowite jak ten czas leci. Pierwszy raz od niemal roku mogę powiedzieć, że w końcu dobrze mi się trenuje!
Przez ten rok miałem wzloty i upadki. Naprawdę znosiłem to wszystko ze spokojem. Ale kolejny raz wychodząc z rezonansu z kiepską diagnozą (tzn. diagnoza była dobra, ale wyniki słabe) czułem się, jakbym dostał z obucha w głowę. Jak już było ok, to napierdzielało wszędzie w koło tak, że każdy krok czy to szybki, czy wolny, zwyczajnie nie sprawiał radości. Kiedy już niemal doszedłem do pełnej sprawności, to wyszło większość problemów, które nagromadziłem przez lata, a które podczas „odpoczynku” dały o sobie znać. I tak kolejne mało optymistyczne diagnozy, ból, leczenie, rehabilitacja. W pewnym momencie miałem już tak dość, że chciałem się położyć i czekać, aż to wszystko minie.
Spokojnie, daleko mi było od depresji. Ale brakowało mi tej rywalizacji, treningu, potu. Udało mi się przygotować na 80% na Maraton Wigry. Bardzo obiecujący start. Tak bardzo mi tego brakowało. Chociaż chyba w tym roku wszystko musi mieć w sobie łyżkę dziegciu i pomylona trasa sprawiła, ze na mecie byłem zły jak rzadko kiedy. Ten start pokazał mi jedno. Nie ma opcji na poważny trening z problemami z którymi się borykałem. Miałem absolutnie dość walki z bólem. Dość treningów na pół gwizdka. Dość jazdy na spinningu. W ogóle miałem dość. Już wiedziałem, że z tego sezonu nic nie będzie. Do tego doszły jeszcze problemy z okostną. Takie, że ledwo chodziłem… Odpuściłem Mistrzostwa Polski w Łemkowynie na 70 km. Teraz starałem się zrobić wszystko, żeby 2019 był po mojej myśli.
Samemu ciężko coś zdziałać
I tak zaczęła się moja walka o powrót do zdrowia. Do pełnej sprawności. W tym miejscu na pewno na podziękowania zasługuje kilka osób:
- Mateusz Chajęcki – to on mnie molestuje swoim łokciem. Wciska kciuki, strzela falą a przy tym wszystkim jeszcze coś do mnie mówi i liczy na to, że odpowiem mu ze łzami w oczach :) Niestety leczenie mojej przypadłości okazało się leczeniem bardzo bolesnym. Jakbym nie miał dość bólu. W gabinecie Mateusza spędziłem dziesiątki godzin. Nie odpuszczaliśmy, chociaż sytuacja wyglądała bardzo kiepsko.
- Marcin Bator – to on na podstawie opisu lekarskiego i badań diagnostycznych ustalił tok leczenia. Milion ćwiczeń, protokoły postępowania, zalecana terapia manualna i fala uderzeniowa. Rozpisał mi to i kazał robić. I robiłem, godzinami, codziennie.
- Maciej Tabiszewski – bo to on po obejrzeniu mojej tomografii od razu wysłał mnie do Marcina. Wytłumaczył co mi dolega i powiedział, że możemy uniknąć operacji. Muszę być tylko gotowy na dość nieprzyjemną terapię :) To on też wyprowadził Kaśkę z kontuzji biodra i jako pierwszy zdiagnozował u mnie w styczniu problem w okolicach odcinka lędźwiowego kręgosłupa. Kupiłbym mu czekoladki ale nie wiem, czy to nie będzie łapówka ;)
- Dominik Kolmaga – bo to on w gabinecie Dr. Łokcia miał wątpliwą przyjemność strzelania do mnie z fali uderzeniowej w miejsca dość wrażliwe. Przy tym musiał obserwować jak na pierwszych zabiegach płaczę i zwijam się z bólu. Z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że Dominik ma w sobie coś z sadysty. Bo nigdy tej fali nie rozluźnił, żebym nie wiem jak źle wyglądał :D
- Kasi – bo znosiła i dalej znosi dziesiątki godzin w tygodniu, które poświęcam na rehabilitację a teraz już na bieganie i trening uzupełniający. I przez to nie zawsze uda nam się zdążyć do kina. Ale ostatnio zaczęliśmy razem robić przysiady i martwy ciąg :D
Ahhh, te endorfiny
A piszę to wszystko nie bez powodu. Mamy koniec listopada i chociaż nikt nie dawał mi gwarancji, że leczenie się powiedzie, sam nigdy nie spodziewałbym się tak szybkich rezultatów. Po raz pierwszy on pewnie ponad roku biegam bez żadnych dolegliwości. Jestem bardzo ostrożny i na razie odpuściłem sobie wszelkie akcenty. Ale w ten wtorek pierwszy raz pobiegałem coś szybszego. 4+3+2+1 kilometra. Przerwa ok. 2 minuty 30 sekund. 4 i 3 km w trailu. 2 i 1 l, na bieżni bo mnie z poligonu wojskowi pogonili :) Chciałem przetestować trochę nogę zwiększając prędkości. I tak 3:35 na odcinku 4 kilometrów nie było dla mnie problemem. Potem 3:29 i już dawał o sobie znać brak wytrzymałości. Ale tylko ostatnie 500 metrów było naprawdę trudne. Dwa kilometry po 3:26. I na koniec kilometr w 3:17 min/km. Z jednej strony nie są to dla mnie jakieś nadzwyczajne tempa. Z drugiej, bez ani jednego akcentu, z samych wybiegań. Brakuje mi jeszcze bardzo wytrzymałości. Ale noga się kręci. A co najważniejsze kręci się ładnie, lekko, dobrze technicznie.
Nadszedł czas startować z konkretnym treningiem. Obecnie więcej czasu spędzałem na siłowni, niż na bieganiu. A do tego jeszcze rower jako uzupełnienie. Nie tylko wykonywałem godzinami ćwiczenia izometryczne ale również masę ćwiczeń siłowych. Jestem obecnie może najsilniejszy od kilku lat. Pewnie od początków mojego biegania. Wiem, że jeszcze miesiące pracy przede mną. Ale kurczę, jaką mi obecnie radość sprawia ten trening! Nie wiem czy kiedykolwiek poświęciłem na trening tyle czasu co w zeszłym tygodniu. Pozytyw jest taki, że mogę dużo jeść. I jedna lampka wina zwala mnie z nóg, więc nie nadużywam alkoholu :D
Podsumowanie
Przechodząc do tytułu tego posta. Bieganie nie zawsze jest cudowne. Nie zawsze bywa wspaniałe. Ale właśnie dlatego tak bardzo je lubię. Czasem jest źle, daje popalić. Ma się go dość. Chce się to rzucić w cholerę. Czasem miesiące przygotowań potrafi pokrzyżować jedna głupota. Na starcie będzie fatalna pogoda. Czasem dopadnie Was kontuzja lub zwyczajnie kolejny trening w mrozie czy upale sprawi, że nie będziecie mogli patrzeć na buty biegowe. Te wszystkie problemy, nieprzewidziane sytuacje, pewna loteria sprawia, że tak bardzo kochamy ten sport. Że nie możemy bez niego żyć. Może czasami jest trochę jak toksyczny związek. Ale związek, bez którego nie wyobrażamy sobie kolejnego dnia!