Kolejny maraton za mną. 6 miejsce w Rzeszowie z czasem 2:28:09. Z perspektywy czasu, ktoś kto nie był na moim miejscu, może zadać pytanie, po co mi był ten maraton? W sumie to nawet nie głupie pytanie, bo sam bym je zadał. Ale tak naprawdę dał mi on bardzo dużo. Radości z podjętej rywalizacji a przede wszystkim doświadczenie. A to ostatnie jest bezcenne podczas biegania maratonów.
Cofnijmy się trochę w czasie. Pierwszy sprawdzian, to lekka zmiana diety. Produkty pozostały te same. Ale raz, nie robiłem typowego ładowania węglowodanami, gdzie trzy dni jadę na białku i tłuszczach. Dwa, zmniejszyłem liczbę kalorii zjedzonych w sobotę. Musiałem po Warszawie to sprawdzić, przetestować. Nie chciałem, żeby się to powtórzyło np. w wiosennym starcie, gdzie będę myślał o życiówce. W sobotę robiłem jeszcze rano lekki rozruch, czułem się świetnie. O 12 załadowałem się do samochodu i po 4 godzinach byłem w Rzeszowie. Niestety odbiór pakietów był do godziny 13:00… Nie wiem dlaczego tak krótko, skoro galeria handlowa była otwarta do późnych godzin wieczornych. Sporo przyjezdnych osób na to narzekało, pakiet było trzeba odebrać rano przed biegiem. Niby nic strasznego, ale jednak lepiej mieć to z głowy dzień wcześniej.
Ładowanie węgli w samochodzie
Całą sobotę po przyjeździe do Rzeszowa leżałem. Wieczorem poszedłem jeszcze na spacer, żeby trochę rozruszać nogi. Zjadłem o 21, poczytałem i poszedłem spać. Nie był to jakiś wybitny sen, ale nie było tak źle. Reszta to już klasyka. Śniadanie 3 godziny przed biegiem. 4 kromki pieczywa tostowego z miodem. Pojechałem po pakiet, przebrałem się i byłem gotowy na zawody. Samopoczucie było super, chęć walki olbrzymia. W dodatku wiedziałem, że jestem w dobrej formie. Nic tyko się ścigać :)
Rynek z samego rana
Pogoda była naprawdę dobra. Na rozgrzewce może było trochę ciepło. Wyszło słońce, ale ani nie wiało, ani nie było przesadnie gorąco. W sumie była to niemal pogoda idealna. Zrobiłem 3 km truchtu, lekko przyspieszając i kończąc tempem maratońskim. Później trochę wymachów i 4 przebieżki po 100 metrów. 10 minut do startu, poszedłem się ustawić w strefie startowej. Jeszcze przebieżka przed biegiem na dogrzanie i byłem gotowy na bieg. Ok., ale to zawsze wygląda tak samo, w sumie mógłbym robić kopiuj wklej z moich relacji. Przejdźmy do biegu.
Trasa biegu, było trochę kostki
Ruszyliśmy. Pierwsze co mnie zdziwiło to wielkość grupy. Ponad 10 osób, tempo 3:25 pierwszy kilometr. Szybko. Jak się okazało, to był wolny początek… Później to już było istne szaleństwo. 3:21, 3:22, 3:18! 10 km w ok. 33:40. Cały czas razem. Można powiedzieć, że za szybko. Że to się musiało źle skończyć. Ale puszczając taki pociąg, samemu biegnie się fatalnie. Za nami była przepaść. To jest walka o miejsce. Jak ja biegnę za szybko to oni też. Jak ja spuchnę, to oni też. Wygra ten kto jest lepszy. A ja nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem taką radochę z biegania. Na 17 km lekko odpuściłem. Zostałem z jednym Ukraińcem. Grupa szarpnęła tempo, oddalili się na 10 sekund i tak biegli aż do półmetka. A tam czas 1:11:42! Cały czas miałem siły. Jeden Kenijczyk daleko z przodu, reszta w zasięgu 100 metrów. Osoby biegnące ze mną odpadły. Dalej cholernie chciałem się ścigać, chciałem dojść tą grupę i awansować kilka pozycji. W tej chwili byłem chyba na 7 miejscu.
Zapowiadały się idealne warunki do biegania
I tutaj niestety nastąpiła zupełna zmiana pogody. Zerwał się wiatr, bardzo silny wiatr. Niestety to co zapowiadali się sprawdziło. Biegłem sam, nie miałem z kim współpracować. Nie miałem się za kim schować. Od 24 kilometra zacząłem zwalniać, ale dalej było to całkiem dobre tempo. Dopiero jak wybiegłem na otwarta przestrzeń to wiatr postawił mnie niemal w miejscu. Jeszcze miałem trochę paliwa w nogach, więc walczyłem. Ale czułem, że długo tak nie pociągnę. O dziwo zacząłem zbliżać się do 2 Ukraińców i Kenijczyka. To mnie jakoś trzymało w nadziei, że jeszcze można powalczyć. Inaczej, prawdę mówiąc, w tej chwili bym się chyba poddał.
Niestety prognozy się sprawdziły, szarfy pokazują jak wiało…
Wyprzedziłem dwóch Ukraińców, biegliśmy odcinek z wiatrem. Zbliżyłem się na 15 metrów do Kenijczyka. Ale niestety, nogi już nie chciały dalej biec… Tutaj chyba wyszły dwa maratony. Niby wszystko ok., oddechowo idealnie, ale jednak mięśnie się nie zregenerowały w pełni. Już chciałem to ukończyć tak jak biegłem. Znowu mocno pod wiatr. Kilometry po 3:40 – 3:45. Wolno, zdecydowanie za wolno, ale byłem kompletnie wyczerpany. Zarówno fizycznie jak i energetycznie. Zjadłem dwa żele na trasie, ale za wiele nie pomogły. W dodatku byłem kompletnie odwodniony. Ciężko było się napić z kubeczków, były co 5 km. Na co drugim punkcie po złapaniu kubka w środku zostawał jeden łyk wody.
O dziwno na końcu znowu zacząłem zbliżać się do zawodnika z Kenii. Nawet jeszcze się zerwałem, przyspieszyłem, ale nogi już nie chciały. Byłem na granicy kurczy, lewa noga jakoś dziwnie mi się „składała”. Już wolałem nie ryzykować i ostatnie 3 km resztkami sił dobiegłem na metę z czasem 2:28:09. Niby druga połowa to walka o przetrwanie, ale i tak udało mi się poprawić lokatę jaką zajmowałem w połowie biegu.
Tutaj było już naprawdę kiepsko
Na mecie byłem wyczerpany. Nogi z ołowiu. Zjadłem jakiegoś banana, wypiłem ze trzy kubki izotoniku i połknąłem kilka kostek czekolady. Niby wszystko było ok., ale jak dawałem wywiad Grześkowi Rogowskiemu z festiwalbiegowy.pl (wywiad możecie przeczytać tutaj), to w połowie lekko odpłynąłem. Lekko to nawet mało powiedziane, bo nie mogłem ustać na nogach, szybko usiadłem a przed oczami miałem zupełną czerń. Chwilę posiedziałem i wszystko wróciło do normy. Później przez godzinę trząsłem się cały jak galareta. Dopiero jak to co zjadłem i wypiłem trafiło do krwiobiegu, to doszedłem do siebie.
Niestety nie mogłem zostać na dekoracji. Spieszyłem się do Warszawy. O dziwo po 5 godzinach jazdy, wieczorem, wszystko było ok. Nogi naprawdę jakoś bardzo nie bolały. Dopiero dziś czuję trudy tego biegu. Boli mnie wszystko, ale to jest taki standardowy obolały organizm po maratonie. Zero uszkodzeń, powinno być dobrze.
No to teraz pytanie, czy jestem zadowolony? Bo każdy mi je zadaje ;) Tak, jestem. Jestem, bo uwielbiam rywalizować, a nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się ścigałem na maratonie. Przeważnie ścigam się tylko z samym sobą. Jestem zadowolony, bo przetestowałem nowe rozwiązania związane z jedzeniem i taperingiem. No i cieszę się, że zdobyłem bardzo cenne doświadczenie. Jedyne czego żałuję, to że nie udało mi się wyprzedzić Kenijczyka i ukończyć biegu na 5 miejscu. Był w zasięgu, tutaj zabrakło chyba trochę silnej woli. Nogi co prawda były na granicy, ale przy odpowiedniej strategii dało się to inaczej zakończyć.
Ok., to teraz trochę o tym, czego nauczyłem się w tym biegu:
[list type=”check”]- Dieta węglowodanowo – białkowa lepiej się sprawdza u mnie, niż zwyczajna dieta. Dwa razy (Boston i Rzeszów) biegłem normalnie i dwa razy kończyłem wyczerpany energetycznie. Trudno powiedzieć, że mam tu 100% racji, ale osobiście tak to czuję i następny maraton znowu biegnę po carboloadingu. Niestety, bo nie znoszę tej diety.
- Ostatnio jadłem za dużo dzień przed biegiem. Nie potrzebuję już tyle kcal. Tym razem zjadłem trochę mniej, świetnie mi się to sprawdziło, na biegu byłem lekki i nie miałem żadnych problemów żołądkowych.
- Lepiej się czuję, jak ostatni akcent robię we wtorek i jest to 4×1200 w tempie 10 – 15 km niż akcent w środę i 4 km tempa maratońskiego. Po wtorkowym treningu odpoczywam w 100%
- Lepiej sprawdza się u mnie dłuższa rozgrzewka. Robiłem ok. 2 km do tej pory. Tym razem zacząłem wcześniej, zrobiłem 4 km, od powolnego truchciku do tempa maratonu. Na koniec 4 przebieżki. Na starcie byłem idealnie rozgrzany i pierwsze km biegu poszły gładko jak po maśle.
- Wiem już, że mój graniczny puls na maraton to 170 – 171. Więcej i na pewno zwolnię w drugiej części.
- No i może to głupie, ale wiem, że tempo 1:12 w połowie maratonu jest dla mnie akceptowalne. To daje 2:24 w maratonie. Oczywiście daleko mi było do takiego wyniku, ale to mi pokazuje, jak pokazuje, na jakich tempach powinienem trenować, na jakich czasach się skupić w treningu na wiosnę. To bardzo cenne informacje.
- Od jakiegoś czasu ok 34 – 38 km „składa” mi się lewa noga. Nie potrafię tego opisać. Tak jakby mięśnie puszczały i stawy nienaturalnie się składały, szczególnie skokowy. Muszę nad tym popracować, udać się do jakiegoś fizjoterapeuty.
Zawsze po biegu Grycan musi być! :)
Jeszcze może słowo o samym Rzeszowie i maratonie. Rzeszów to bardzo ładne miasto. Niezwykle czyste, zadbane z licznymi atrakcjami. Co prawda byłem tam jeden dzień, ale zobaczyłem sporo fajnych rzeczy. Myślę, że warto odwiedzić to miasto. Ja byłem zaskoczony bardzo na plus. A co do maratonu, organizacja ok. Nie mogę się bardzo czepiać. Były jakieś niuanse. Biuro zawodów otwarte do 13:00. Dwa razy nie miał nas kto pokierować na trasie. Dwa razy zerwało szarfę i wplątała mi się w nogi podczas biegu… Ale to nie było nic co by deskredytowało ten bieg. Aha, no i jeszcze jedno. Zawsze mówiłem, że dekoracja najlepszych powinna być jak najszybciej po zakończeniu rywalizacji pierwszych zawodników. Niestety nie mogłem w tym wypadku czekać 4 godzin, ponieważ musiałem wracać do Warszawy.
Ogólnie maraton ma u mnie plusa. Bardzo fajny pomysł z Galerią Millenium Hall i metą w środku. Malownicza trasa i nie jest przy tym jakoś bardzo trudna. Jest trochę zakrętów, trochę biegu po kostce brukowej. Ale można zrobić naprawdę dobry wynik. Największy minus to brak kibiców. Niestety, ale nie było ich w ogóle. Kilkanaście osób przy mecie a na trasie pustki, nawet na rynku. No ale to już nie wina organizacyjna.
To chyba tyle jeżeli chodzi o relację z Rzeszowa. Krótko podsumowując, niesamowita frajda z rywalizacji i ścigania się do samej mety. Trochę zawód, ponieważ przy takiej formie stać mnie było na życiówkę, przeszkodziły warunki atmosferyczne. Ale najważniejsza w tym starcie była wyciągnięta nauka i doświadczenia zdobyte na przyszłość. To do usłyszenia w następnej relacji z maratonu!
Foto: http://www.festiwalbiegowy.pl/