Mówią, że bieganie to nałóg. I muszę się z tym zgodzić. Niby kompletnie mi się nie chce. Chcę odpocząć, poleżeć, cieszyć się wolnym czasem. Ale tak leżę i czegoś mi brakuje. Jak puls nie przyspieszy i nogi się trochę nie zmęczą, to nie jestem sobą. Więc dziś rano postanowiłem połączyć bieganie ze zwiedzaniem San Francisco.
Plan był jasny. Zero spinania się, zero szybkiego biegu. Wolno, spokojnie, bez zmęczenia, z aparatem w ręku. Start z centrum. Cel to Golden Gate. Start z samego rana. Śniadanie podają do 10:00, więc musiałem się jakoś wyrobić. Zgrzebałem się z łóżka, założyłem zegarek i jazda!
Na początku przeprawa przez miasto w kierunku wybrzeża. Jakieś 3 kilometry. Ale jakie to były kilometry. Ok, po samym mieście ja nie widzę opcji biegania. W filmach fajnie wyglądają te górki, ale tak naprawdę to są góry. Hardcore, już myślałem, że będę się wspinał :) Jest też pełno świateł, ludzie idą do pracy. Ale to jest mniejszy problem, amerykańskie ulice krzyżują się pod kątem prostym. Więc jak prosto jest czerwone, to skręcamy i tak bez zatrzymywanie możemy biec i biec. Po drodze przypadkowo wpadam na słynną krętą uliczkę na Lombard Street. Kilka zdjęć i jazda dalej.
Ok, w końcu jestem w porcie. Na szczęście nogi wypoczęły na tyle po maratonie, żeby nie eksplodować i spokojnie biec dalej. Kolejne 3 km nabrzeżem, już nie jest tak stromo, tylko jeden większy podbieg i dobiegam w końcu do parku. Crissy Field, bo tak się nazywa ten obszar, to duży teren przeznaczony do rekreacji. Biega coraz więcej osób, niektórzy, jak to w USA, bez koszulek. A pogoda nie aż tak rozpieszcza. 14 stopni i ani jednego promienia słonecznego.
Biegając w takich miejscach aż chce się trenować. Tego właśnie brakuje trochę w Polsce. Takiej ogólnej mody na ćwiczenia. Mamy kilka siłowni plenerowych, ktoś przyjechał swoją przenośną siłownią i trenuje jakąś dziewczynę. Ludzie się podciągają, robią pompki, krótko mówiąc trenują.
Jest ich bardzo dużo, w różnym wieku. Wzdłuż nabrzeża ciągnie się szutrowa droga do rekreacji. Widać już dobrze Golden Gate. Jeszcze trochę zdjęć i jadę dalej.
Im bliżej, tym ten most robi większe wrażenie. Z daleka mnie nie zachwycał. Most jak most :) Ale z bliska naprawdę wygląda super. Jeszcze wbieg na górę. W koło zrobione są ścieżki trailowe i rowerowe. Ok, mocny podbieg, bo już chce być na górze. Wypluwam płuca i jestem na moście. WOW, widok super. Warto było. Robię rundę do połowy mostu. Znowu zdjęcia i dopiero zauważyłem. Mam 12 km już, a jeszcze muszę wrócić. Raz, że nogi już zaczynają boleć. Dwa, że jednak chętnie bym zdążył na to śniadanie :)
Wracam inną drogą. Przez duży park. Raptem znajduję się w zupełnie innym miejscu. Nie ma śladu miasta, jakbym był w jakimś rezerwacie przyrody. W koło tylko las i droga. Znowu góra, dół, góra, dół, ale nic mi to nie przeszkadza. Trochę się pogubiłem, wybiegam zupełnie nie tam gdzie chciałem. Ok, odczuwam zmęczenie.
Znowu jestem w mieście. Przede mną już tylko ulice San Francisco. Na początek osiedla jakich tutaj jeszcze nie widziałem. Niskie, kolorowe domki. Bardziej w stylu przedmieścia. Kilka fajnych jadłodajni w tutejszym stylu. Na talerzach gigantyczne porcje naleśników, jajek, bekony i tartych, zapiekanych ziemniaczków. A ja jestem już głodny jak cholera. Cel jest gdzieś przede mną, widzę wieżowce i nic więcej. Wiem, że jak dobiegnę do centrum to już trafię.
Powoli znowu zaczynają się góry. Z jednej strony chce mi się już płakać na sam widok, z drugiej wiem, że już jestem blisko hotelu. No i zaczęło lać! Nie padać, raptem urwanie chmury. Po minucie jestem przemoczony. Ale już poznaję ulice. Jeszcze jakiś kilometr. Ostatnie zakręty, i wpadam. Szybka zmiana ciuchów i jak zwykle. Dzbanek kawy i gofry :)
Jeżeli kiedyś traficie do tego miasta, to radzę wam od razu, płaską i najszybszą drogą udać się na nabrzeże. I tam biegać wzdłuż portu, plaży itd. Jest tam przyjemnie, jest dużo biegaczy, jest super atmosfera. Bieganie po samym mieście mnie trochę męczyło. Już nie mówię o samych podbiegach, które są mordercze. Ale duży ruch, dużo ludzi i co 100 metrów przecznica ze światłami. Posram się jeszcze pobiegać po słynnym Golden Gate Park. Bardzo przypomina Central Park, to taki młodszy brat parku z Nowego Jorku :) Jak będę miał siłę i tam dobiegnę to podzielę się wrażeniami. A teraz idę się regenerować. Miał być w miarę krótki i płaski bieg. Wyszło lekko 20 kilometrów z hakiem, po górach ;)