Pierwszą część relacji skończyłem gdzieś w połowie biegu. Z zapasem sił planowałem już dalszy przebieg rywalizacji. Uwielbiam się ścigać, więc sprawiało mi to dużą przyjemność. Jednocześnie wiedziałem, że zawodnik z Danii tanio skóry nie sprzeda i będę musiał mocno się namęczyć, żeby wygrać Reykjavik Marathon.
Zanim przejdę do dalszej części rywalizacji, powiem coś o samej trasie, a dokładnie jej drugiej połowie. Nie jest fajnie, oj nie! 24 kilometry po ścieżkach rowerowych i chodnikach. Kilkanaście razy wskakiwałem na krawężnik. Widoki słabe, w sumie to nie ma co oglądać. Islandia jest przepiękna, krajobrazy zapierają dech w piersi. Jednak sama trasa maratonu nie oferuje nam wiele. Bo i zaoferować nie może. Zwyczajnie w samym Reykjaviku nie ma takich krajobrazów. Szkoda, że cięgle biegliśmy jakimiś chodnikami, gdzie nikogo nie było. Na głównych ulicach, w centrum, byli kibice. Fajnie dopingowali. Jednak biegnąc wybrzeżem, nikogo nie widziałem. Czasem jakiś rybak. Czasem zbłąkany wędrowiec. W dodatku to bardzo trudny technicznie odcinek. Cały czas zmienia się nachylenie terenu, cięgle skręcamy. Bardzo męczące i mało atrakcyjne 24 kilometry.
Ale wróćmy do biegu. Od 20 kilometra cały czas dyktowałem tempo. Nie za szybko, cały czas z rezerwą. Między 3:30 a 3:35 min/km. Czekałem na 35 kilometr. Zawodnika z Danii co kilka kilometrów wspierali chyba trenerzy. Stali przy trasie, przekazywali wskazówki, pytali się jak idzie. Oczywiście mi to nie przeszkadzało, ale utwierdziło mnie to w przekonaniu, że to dobry zawodnik. Pomyślałem sobie, cholera, może ja czekam na 35 kilometr, a on wisi mi cały czas na plecach, oszczędza siły, skontruje i pomacha na do widzenia? Powoli zbliżaliśmy się do 30 kilometra. Ja do tej pory nic nie jadłem. Miałem żel, ale chciałem spróbować pobiec „na czysto”. Był 28 kilometr, szarpnąłem w 3:26 min/km, dalej biegliśmy razem. Ale usłyszałem kilka naprawdę głębokich oddechów. Ja zaczynałem mieć problemy z mięśniami. Bolał mnie lewy mięsień czworogłowy uda, oraz prawy dwugłowy. W dodatku obie stopy. Ale nie przeszkadzało mi to w dyktowaniu dobrego tempa. To maraton, właśnie zbliżaliśmy się do 30 kilometra, coś musiało zaczynać boleć.
Zawodnik z Danii dostał jeszcze jakieś wskazówki od trenerów. Ja zobaczyłem znacznik 30 kilometra. Trochę się zamyśliłem. Było pod górę i pod wiatr. Wyszedł szybki odcinek, obejrzałem się za siebie, miałem jakieś 4 metry przewagi. Szybka bitwa z myślami. Czekać do 35 kilometra, czy to może jest ten moment. Stwierdziłem, że ruszam. Dałem sobie 5 kilometrów na wypracowanie bezpiecznej przewagi, a potem trzymam do mety. Naprawdę mocno przyspieszyłem. Kolejne kilometry to 3:18, 3:19, 3:23 min/km. Przewaga była już naprawdę duża. Na 33 kilometrze minąłem trenerów z Danii, ich miny były bezcenne :) Utrzymałem jeszcze dobre tempo do 35 kilometra. Wtedy to skręciliśmy w lewo i pobiegliśmy nabrzeżem. Ale zaczęło wiać! Oczywiście zacząłem dialog z sobą „I po co Ci to cholera było, nie mogłeś poczekać? Teraz się męcz. Nigdy się nie nauczysz cierpliwości…”. I tak do samej mety.
Już byłem praktycznie pewny wygranej, ale ten wiatr momentalnie mnie ogarnął. Biegłem poniżej 3:30 min/km, a męczyłem się potwornie. Oczywiście mogłem przypuszczać, że Duńczyk męczy się tak samo, jak nie bardziej. Ale po dwóch godzinach biegu mózg już nie pracuje najlepiej. Cisnąłem. Teraz nie wiem po co, ale cisnąłem do mety naprawdę mocno. Z lekką rezerwą na ewentualny finisz. Powinienem wiedzieć, że cuda się nie zdarzają, że już byłem bezpieczny. Ale nie chciałem nic zostawiać przypadkowi.
Na 38 kilometrze obejrzałem się za siebie. Daleko nikogo nie widziałem. Za to na zegarku zauważyłem, że jak nie zwolnię, to złamię barierę 2 godzin 30 minut. Zawsze to jakaś bariera, więc postanowiłem pobiec te ostatnie 4 kilometry dość mocnym tempem. Już nie mogłem doczekać się mety, już powoli docierało do mnie, że się udało. Że wszystko poszło zgodnie z planem. Taktycznie rozegrałem to bardzo dobrze. Nie traciłem na darmo sił. Nie zrobiłem nic głupiego. Mocno zmęczony, ale uśmiechnięty wbiegłem na ostatnią prostą.
A tam było naprawdę dużo kibiców. Super atmosfera, widziałem już taśmę. Na zegarze leciały kolejne sekundy, ale czas znacznie poniżej 2:30. Rozluźniłem się, zacisnąłem pięści. Już widziałem rozciągniętą taśmę. Wygrałem Reykjavik Marathon 2015!
Na mecie szybko dostałem jakiś wieniec na głowę. Zatrzymałem się, odebrałem pierwsze gratulacje i lekko się chwiejąc oraz lekko zdezorientowany, zacząłem szukać Kasi. Szybko ją odnalazłem. Jak się okazało, miałem nawet siłę podnieść ją ze szczęścia.
Wykręciła czas w półmaratonie 1:26:21, poprawiając znacznie życiówkę na dość trudnej trasie. Ja jeszcze swoją łamaną angielszczyzną udzieliłem kilku wywiadów. Śmiesznie, bo była tam nawet agencja prasowa z Chin. Nie wiem, co oni tam robili, ale znając potencjał w liczebności ich populacji, nie wiem dlaczego nie mam jeszcze 100 tys. fanów na facebooku :) Ale i tak najlepsze pytanie dostałem od przedstawiciela jednego z portali biegowych. Spytał się, jak ma się trasa bieg w Reykjaviku do takich maratonów jak Berlin i Londyn :) Oj musiałem się nagimnastykować, żeby dyplomatycznie z tego wybrnąć. Co to w ogóle za pytanie?
Po wywiadach Kasia poszła przynieść mi coś ciepłego do okrycia. Zaraz miała być dekoracja i zostałem na miejscu. Lekko mnie ścięło z nóg. Wszystko zaczynało boleć. Myślałem, że biegnąc takim tempem, mniej się zmęczę. Jednak ostatnie 12 kilometrów dało mi ostro w kość. Walka z wiatrem, ciągła zmiana rytmu biegu i jakby nie patrzeć 2 godziny 30 minut stukania nogami o asfalt i płyty chodnikowe robi swoje. W dodatku byłem mocno wyziębiony, cały się trząsłem. Posiedziałem chwilę na krawężniku, ubrałem i czekałem na dekorację.
To zawsze jest wyjątkowa chwila. Tym razem nagrodę i gratulacje za pierwsze miejsce odbierałem z rąk Kathrine Switzer. Ostatnio rozmawiałem z tą Panią na maratonie w Bostonie, tym razem mogłem spotkać ją w Reykjaviku. Chwila dla fotoreporterów, brawa, chwila wzruszenia.
Rozmawiam jeszcze z zawodnikiem z Danii. Okazuje się, że biegał już maraton w 2:24, jednak obecnie miał problemy z nogą. Dobrze się zorientowałem, że to dobry zawodnik. Tym bardziej cieszę się, że wyszedłem z tego biegu zwycięsko. Trzeci na mecie zameldował się zawodnik z USA. Jeszcze wziąłem autograf od Kathrine i byłem gotowy na zwiedzanie Islandii. Jak się później okazało kraju tak wyjątkowego, że nie potrafię w żaden sposób opisać słowami krajobrazów, które tam zobaczyłem.
Zastanawiam się, czy maraton w Reykjaviku jest biegiem godnym polecenia. Jeżeli planujecie zwiedzanie Islandii, a sam bieg traktujecie turystycznie, to na pewno tak. Można tak rozpocząć, albo zakończyć swoją wizytę w tym niezwykłym kraju. Jednak, jeżeli macie specjalnie lecieć na sam bieg, pochodzić po Reykjaviku i wracać do domu, to sobie odpuśćcie. Jest dużo bardziej urokliwych zawodów. Z ładniejszą trasą, szybszą i przy lepszej pogodzie. Polecieć na Islandię, przebiec maraton i wrócić bez zwiedzania, to grzech! Więc radzę Wam zaplanować zwiedzanie tego kraju, a sam bieg potraktować jako jedną z atrakcji.
Fot: Sebastian Żukrowski (dzięki za doping na trasie!)