Każdy bieg, każde pokonanie samego siebie, zmierzenie się z dystansem, to coś wyjątkowego. Jednak dla mnie maraton to coś więcej niż tylko bieg. To walka z trasą, pogodą, ale przede wszystkim z samym sobą. I właśnie wbiegnięcie na metę maratonu to coś wyjątkowego, bo wtedy udowadniamy sobie, że możemy dokonać czegoś wyjątkowego, że właśnie tego dokonaliśmy!
Moim pierwszym maratonem był Maraton Warszawski. Biegałem wcześniej oczywiście 5 i 10 km, miałem też za sobą półmaraton. Każdy z tych biegów sprawiał olbrzymią radość, a kolejne życiówki cieszyły niesamowicie i dawały motywację na kolejne treningi. No i postanowiłem przebiec maraton. Wtedy jeszcze nie wiedziałem na co się porywam. Ale nie przypuszczałem też, że to będzie coś, czego nie zapomnę do końca życia!
Bo maraton diametralnie różni się od innych biegów. Jak ja to mówię, maratonu nie oszukasz. Biegnąc na 5, 10 km czy nawet półmaraton kryzys nie przekreśla dobrego wyniku. Dalej mamy siłę biec, może trochę wolniej, ale jednak to dalej jest szybki bieg. Z maratonem jest inaczej. Tutaj biegniesz ponad 20 km rozgrzewki. I zaczyna się prawdziwa walka. Zaczynają się kilometry, których długo nie zapomnicie. Dobiegacie do 30 km i zaczyna się maraton!
U mnie zaczął się wcześniej. Nie byłem najlepiej przygotowany. Dość powiedzieć, że mój trening trwał 40 dni. Na 28 km zaczęły się problemy, lekko zwolniłem, odpuściłem grupę na 3:15 Minąłem znacznik 30 km i zacząłem powoli rozumieć co znaczy zmierzyć się z dystansem maratonu. Nie wiedziałem na co się porywam, ale w tej chwili wiedziałem jedno. Nie poddam się, nie mogę się zatrzymać, muszę to dobiec! Nie po to biegłem 30 km, żeby teraz iść do mety. Zacisnąłem zęby i walczyłem. Byłem zmęczony jak nigdy, bolało mnie wszystko. Ale musiałem sobie coś udowodnić.
35 km, niby do mety już tylko 7 km. Mam za sobą krótki marsz na zaczerpnięcie wody. Jakieś 30 sekund. Łapie mnie też skurcz w mięśniu dwugłowym, ale przy lekkiej zmianie techniki biegu udaje się biec dalej. O ile jeszcze 5 km wcześniej byłem zmęczony to teraz jestem już wyczerpany do granic możliwości. Z boku na rowerze jedzie mój tata, patrzy na mnie, chciałby pomóc, ale w sumie nie można już nic zrobić. Pewnie modli się, żebym już dotarł na metę. Bo zna mój charakter i wie, że się nie poddam.
38 km, drugi marsz ok. 20 sekund na postoju. Już tylko 4 km. Już nawet nie czuję co mnie boli. Ogólnie wszystko, jestem jednym wielkim bólem. Piję, wylewam na głowę tyle wody ile się da i biegnę dalej. To już tylko 4 km. Wizualizuję sobie pętlę w koło domu, ona ma 5 km. Więc to już tuż, tuż. Stopy już ledwo mieszczą się w butach. Ja mam chwilami ciemno przed oczami, biegnę jak na autopilocie. O dziwo wyprzedzam biegaczy. Zwolniłem ale inni idą, też mają potworne kryzysy. Jednak na twarzy każdego maratończyka widać chęć osiągnięcie linii mety. Nikt się nie poddaje, wszyscy zagrzewają się do walki.
40 km, wtedy pierwszy raz pomyślałem o mecie. 2 km i będzie po wszystkim. Przyspieszam, podnoszę głowę, uśmiecham się do ojca, wie, że się uda. Już nic nie może się stać. Końcówka, skręcam w Krakowskie Przedmieście. Na horyzoncie widać metę. W tej chwili ból ustaje, człowiek przestaje myśleć o tym jak cierpiał przez ostatnie 12 km.
Meta, upragniony punkt na trasie każdego maratończyka. Nie mam siły nawet podnieść rąk do góry. Zatrzymuję stoper, padam na ziemię. I jestem zwyczajnie wzruszony. Dokonałem czegoś wyjątkowego. I nie chodzi mi o to, że przebiegłem 42 km. Dokonałem czegoś wyjątkowego bo pokonałem samego siebie, własne słabości, ograniczenia. Tego finiszu, tych ostatnich 12 km nie zapomnę do końca życia. Było to 5 lat temu a ja pamiętam każdy fragment tej walki, każdy kilometr.
Po biegu kładę się na ławce gdzieś z boku i zasypiam z wyczerpania. Następnego dnia schodzę ze schodów tyłem. Ale dumnie wkraczam do pracy, chwalę się medalem. Dawno nie dokonałem czegoś takiego i długo nie dokonam. Jednak powoli kiełkuje we mnie myśl o tej magicznej barierze 3 godzin, o której wszyscy mówią. Dziś wygrałem z samym sobą, pora pokonać kolejne granice. I tak jest do dziś :)
A po co to wszystko piszę? Nie żeby się czymś chwalić, w żadnym wypadku. Chcę Wam pokazać jak niesamowitym i wyjątkowym doświadczeniem jest bieg maratoński. To jest coś bezcennego, coś co będziecie wspominali do końca życia. Wtedy jak biegłem i przekroczyłem metę to z oczu popłynęły mi zły radości. Teraz jak to piszę i wspominam każdy kilometr to znowu mam szkliste oczy. Tym razem to wzruszenie i wspomnienia. Po 5 latach dalej tak silne, jakbym biegł wczoraj!
Więc jeżeli czujecie się na siłach to nie zastanawiajcie się długo. Zapiszcie się na maraton (nie muszę nikomu mówić, że Maraton Warszawski z metą na Narodowym to mój zdecydowany faworyt), opłacie startowe i wtedy już nic Was nie powstrzyma. A gwarantuję, że radość i duma na mecie po stokroć wynagrodzi Wam wszelkie cierpienie na trasie!