Mój pierwszy maraton – część 2

pierwszy maraton

Wstęp do tej historii mogliście przeczytać w pierwszej części wpisu. W tej chwili mam za sobą 30 kilometrów. Czyli tak naprawdę zaczyna się prawdziwy bieg. Zaczyna się na dobre, ponieważ ja już mocno cierpię. Opuszczają mnie siły, nogi robią się jak z waty, spuszczam głowę i myślę sobie „cholera, więc to jest ta ściana o której wszyscy mówią”.

Nie byłem załamany, ale byłem rozgoryczony. Nie mogłem uwierzyć, że jeszcze przed chwilą leciałem jak na skrzydłach, a po kilkunastu minutach ledwo mogę przebierać nogami. Zacząłem ze sobie rozmawiać „tylko się nie zatrzymuj, tylko się nie zatrzymuj”. Ale kolejne metry leciały tak wolno. To nie miało końca. Pocieszające było to, że nie tylko ja cierpiałem. Jak to mówią, w grupie raźniej. Widziałem w koło zatrzymujących się biegaczy i modliłem się, żeby odzyskać siły i dobiec do mety. Już nie patrzyłem na czas, nie interesował mnie wynik. Chciałem to skończyć, biec, nie zatrzymywać się. Jak się okazało, nie do końca mi się to udało.

Był 32 kilometr, minąłem chorągiewkę. Pamiętam, to jakby było wczoraj. Zatrzymałem się. Nie stanąłem w miejscu, szedłem żwawym marszem, ale się zatrzymałem, przestałem biec. Miałem wszystkiego dosyć. Nie wiedziałem, że może mnie dosięgnąć taka niemoc. Przed tą chwilą nigdy nie zatrzymałem się na biegu ze zmęczenia. Po tym biegu zdarzyło mi się to raz, w 2011 roku z powodu bardzo silnej kolki (nie wliczam przerw na toaletę). Nie chce mówić, że zatrzymanie się to coś złego, ale zwyczajnie zawsze starałem się kontynuować wysiłek. Zawsze mi się to udawało, nie ważne jak bardzo byłem wyczerpany. Wtedy zwyczajnie nie byłem w stanie zrobić kolejnego kroku.

Obok był mój ojciec. Patrzył na moje cierpienie przez ostatnie 5 kilometrów i już nawet nic nie mówił. Podał mi wodę, wiedział, że najlepiej zachować w tej sytuacji milczenie. Oblałem się, złapałem kilka głębszych oddechów, przeszedłem jakieś 50 – 100 metrów i ruszyłem dalej. 10 kilometrów, tylko i aż 10 kilometrów. Lekko przyspieszyłem, mijałem biegaczy przede mną. Ale nie było mi łatwiej, trochę odetchnąłem, ale w dalszym ciągu każdy kolejny krok stawiałem z wielkim trudem. Nie wiem już o ile wolniej biegłem. Myślę, że zwolniłem o około 20 – 30 sekund na kilometrze. To pokazuje, że mimo wszystko starałem się jak mogłem. Ale mogłem już naprawdę niewiele.

ma_2008_1

Kolejny kryzys przyszedł na 35 kilometrze. Po raz kolejny zacząłem iść, przy tym siarczyście przeklinając swoją sytuację. 7 kilometrów, nie teraz! Ponownie wziąłem wodę, ale wyglądałem już naprawdę źle. Byłem czerwony jak burak. Bardziej przypominałem ofiarę przemocy domowej, niż maratończyka. Na twarzy taty zobaczyłem troskę i obawę o to, jak to wszystko się zakończy. Ale i tak był twardy. Anie razy nie usłyszałem od niego tekstu w stylu „i tak jest super”, „świetnie Ci idzie”. Nie znoszę tego, nie lubię pocieszania. Dobrze, że nie było wtedy ze mną mamy :) Przeszedłem około 100 metrów. Cały czas z opuszczoną głową. Cały czas klepiąc się mocno po udach. W końcu oddałem butelkę z wodą i powiedziałem, „biegniemy dalej”.

Z tego co pamiętam, to wbiegłem chyba do tunelu na Wisłostradzie. Wiele osób nie lubiło tego miejsca. Ja wtedy ożyłem. Nie było łatwiej, ale zacząłem biec jak w jakiejś ekstazie. Wolniej, ale zapomniałem o bólu. To otoczenie, chór, magiczna chwila. Albo zwyczajnie już byłem tak wykończony, że mój mózg wariował. Jakby nie było, wtedy, zaraz za tunelem powiedziałem do taty „zrobię to, przebiegnę ten maraton!”. Chyba był bardziej podekscytowany w tym momencie, niż ja sam byłem. Już wiedziałem, że dam radę. Wyprzedzałem kolejnych maratończyków. Ponownie polałem się wodą. Wbiegałem jeszcze ulicą Sanguszki. Już niemal widziałem metę, za każdym zakrętem wyglądałem końca biegu. To jest ten moment kiedy już biegniesz siłą woli. Kiedy wydobywasz z ciała pokłady energii, o które byś go nawet nie podejrzewał. Został mi jeszcze kilometr, przyspieszyłem. W koło masa turystów siedziała w ogródkach barowych. Dopingowali, poczułem dodatkowy przypływ energii. Zobaczyłem zegar. Ostatnia prosta, 200 metrów.

ma_2008_2

Minąłem metę. Chciałem się cieszyć, krzyczeć z radości. Byłem podekscytowany, zrobiłem to, jestem maratończykiem! Takie myśli buzowały w mojej głowie. Na zewnątrz było tylko cierpienie. Nie miałem siły podnieść rąk do góry, ledwo je uniosłem. Głowa opuszczona. Mina skrzywiona. Wyglądałem jak ofiara, jakbym właśnie doznał największej porażki w życiu. W duchu byłem szczęśliwy, że to się już skończyło, że jestem maratończykiem, że się nie poddałem.

Na mecie byłem wrakiem. Potworny ból bioder i stawów skokowych. Stopy w opłakanym stanie. Ledwo chodziłem. Nigdy już nie miałem takich zakwasów (tak, wiem, to DOMS a nie zakwasy). W sumie to bolało mnie wszystko. Byłem przekonany, że to był mój pierwszy i ostatni maraton. Nie chciałem tego powtarzać. Położyłem się na jakiejś ławce, zasnąłem.

Pewnie zastanawiacie się, czy z perspektywy czasu ponownie wystartowałbym w tym biegu. Bo nie oszukujmy się, ja kompletnie nie byłem na to przygotowany. Ja, który mówi Wam, jak ważne są przygotowania, treningi. Jak należy trenować do maratonu, dbać o wszystkie szczegóły związane z bieganiem, zwyczajnie olałem sprawę. Cierpiałem na własne życzenie. Pierwszy maraton nie musi i nie powinien tak wyglądać.

Ale czy bym to powtórzył? Tak! Z pewnością. Nikt nigdy nie zabierze mi tych wspomnień. Może gdyby nie te męczarnie w 2008 roku, nie podszedłbym tak profesjonalnie do kolejnych wyzwań. Może w ogóle bym nie biegał. Na tym biegu widziałem dziesiątki tatusiów i dziadków, którzy mijali mnie na trasie jak pachołka. Wyprzedzały mnie liczne kobiety, zarówno młode jak i Panie w starszym wieku. Podczas biegu zastanawiałem się, jak oni, one, to robią? Jak to możliwe, że ja, młody facet od dzieciaka uprawiający jakieś sporty, daje się tak pokonać? Byłem bezsilny, rozłożony na łopatki. Nie byłem w stanie nawet podjąć walki. Od tej pory wiedziałem, że już nie popełnię drugi raz takiego błędu. Już kilka dni po tym starcie planowałem co dalej. Już w głowie zaczął rodzić się plan. 3 godziny, tak, wszyscy o tym mówią. Wiem już co to ściana. Czas zmierzyć się z kolejną legendą i barierą. Jednak jak się okazało, z różnych powodów czekałem na tę chwilę jeszcze dwa lata. Dwa lata, po których udowodniłem sam sobie, że maraton nie musi boleć. Że to my decydujemy o tym, czy zderzymy się ze ścianą czy nie. Każdy metr tego biegu zależy od nas samych, od treningu, od pracy jaką włożymy w przygotowania.

Zawsze będę wszystkim powtarzał, że do maratonu należy się dobrze przygotować. Ja swojego pierwszego startu nie zapomnę do końca życia. Ale pamiętam, jaki byłem zły kilka dni po zawodach, że się należycie nie przygotowałem. Każdy może cierpieć, nie ma w tym nic trudnego. Sztuka to zmotywować się do ciężkiej pracy. Wystartować przygotowanym i wbiec na metę z podniesionymi rękoma. Więc nie spieszcie się tak jak ja. Czytajcie moje porady odnośnie maratonu, trenujcie, stańcie na starcie przygotowani, a gwarantuję Wam, że to będzie jedna z najwspanialszych przygód w Waszym życiu. Pamiętajcie, to Wasz pierwszy maraton. Nie zmarnujcie tego. Powodzenia!

PS – mój czas na mecie to 3:21 z hakiem
PS2 – ja poprawiłem się już prawie godzinę w stosunku do debiutu. Jak myślicie, że to dużo, to podpowiem, że mój brat zbliża się już do 2 godzin :)
Ps3 – konkurs na biegowego dziennikarza roku dalej trwa. Możesz podarować mi swój głos, nie zawahaj się go użyć :)

Dziennikarz Biegowy Roku - proszę o Twój głos

Fot: maratonczyk.pl

More from Bartosz Olszewski
Nie pykło. 1:10:48 i dalsza pogoń za złamaniem magicznej bariery.
Niestety nie udało się. Chyba powinienem zatytułować ten tekst „Mistrz Polski Dziennikarzy”...
Read More