Za mną pierwsze zawody po kontuzji. W sumie to do Kazimierza jechałem zwyczajnie dobrze spędzić czas. Ponownie utwierdziłem się w przekonaniu, że to wspaniałe miasto. Niezwykle urokliwe, z pięknymi uliczkami, straganami i zabudową nie tkniętą nowoczesnścią. Ale na 5 km się zapisałem. Ciężko cały dzień patrzeć, jak inni startują, a samemu być tylko kibicem.
Mój bieg startował o 10:00. Dzień wcześniej biegałem 8 km, z czego ostatni w 4:09 min/km. Co, uwierzcie mi, było dla mnie przełomem. W dodatku wiedziałem, że mogłem szybciej. Trochę jeszcze pod nogą miałem. Jadąc do Kazimierza myślałem, że może warto zmierzyć się z tą granicą 20 minut.
To jest w ogóle niesamowite, że ja w tej chwili na dobre wymazałem swoje życiówki. Niektórzy mi piszę, że powoli, w końcu ponownie będę łamał 16 minut. Ale ja w ogóle nie myślę o 16 minutach. Dla mnie w tej chwili tempo 3:12 min/km to kosmo. Przebieżki tak nie zrobię. Dlatego dosłownie cofnąłem się kilka lat wstecz i robię tak jak kiedyś. Małymi krokami. I zawsze radzę to biegaczom. Możemy mieć gdzieś tam daleki cel. Oczywiście też takie mam. Ale najważniejszy na ten moment jest ten najbliższy. To na nim się koncentruję. Jak to zrobię, stawiam sobie następny. Tym razem niech to bedzie 19 minut na 5 km i 40 minut na 10 km. I wiecie co Wam powiem? Pomimo, że strasznie koślawe teraz to moje bieganie, to dawno nie sprawiało mi tyle radości!
Równo o 9:40 poprowadziłem z Kasią ze sceny rozgrzewkę. Jeszcze jakiś kilometr truchciku, kilka łyków wody i stanąłem na starcie. Ruszyliśmy, jak zawsze czołówka wyrwała do przody. Ja spokojnie trzymałem tempo. Co i tak spowodowało niemałą zadyszkę po 300 metrach. Jednak kiedy spojrzałem na zegarek i zobaczyłem tempo 3:50, stwierdziłem, że spróbuję. Złapałem fajną grupę i z nimi przemierzałem kolejne kilometry.
Na trasie miałem chyba ze 20 kryzysów. Nogi to niestety dalej kołki. Z każdym biegiem jest lepiej, ale mimo wszystko, jakby mi ktoś przeszczepił inne. Nie chodzi tutaj o tempo, ale zwyczajnie brak w nich jeszcze sprężystości. Płuca? Nie pytajcie! Oddychałem, jakbym płyną delfinem. A jak ktoś widział filmik, jak płynę delfinem, to może sobie wyobrazić. W dodatku pierwsze 2,5 km pod górę i miałem dosyć. Chciałem nawet zrezygnować i skończyć spokojnie. W połowie miałem jakieś 3 sekundy zapasu. Co oznaczało, że do końca muszę cisnąć. I zaczęło się odliczanie. Jak zawsze. Jeszcze 200 metrów. Do kolejnego zakrętu. Do tego drzewa. I ostatni kilometr, ciśniemy! W końu 100 metrów przed metą minąłem Kasię. Wszyscy z którymi biegłem elegancko ograli mnie na finiszu. Ta prędkość 4:00 to był mój maks. Ja serio nie byłem w stanie przyspieszyć. Ale co tam, wpadłem na metę z czasem 19:54, szczęśliwy jak dziecko, umordowany jak po maratonie.
Na wykresie pulsu możecie zobaczyć jak ciężki był to dla mnie bieg. Średni puls 187 i maks 195. W 2017 roku najwyższy puls jaki osiągnałem to 187 z tego co pamiętam. Niestety mój organizm w tej chwili potrzebuje dużo więcej paliwa, żeby rozpędzić ten silnik. Przez co serce robi co może, żeby dostarczyć tlen. A ja sapię jak lokomotywa. Co pocieszające, dalej mogę bardzo długo cierpieć na podobnym poziomie i mnie nie odcina. Zobaczcie wykres pulsu. Ja tak naprawdę niemal odrazu wszedłem na 190 i jechałem tak do samego końca.
Po biegu musiałem się ogarnąć bo niemal łapały mnie skurcze. Jednak w plecach nic nie bolało. Co prawda dokuczało wszystko inne, po takiej przerwie każdy bieg to wyzwanie i niesamowita adaptacja organizmu do kolejnych wyzwań. Na szczęście szybko się ogarnąłem i już czekaliśmy na kolejny bieg. Tym razem o 13:30 startowała Kasia.
Czas szybko mijał nam w towarzystwie Mateusza Sali i jego wspaniałej rodziny. Super, że wpadliście, fajnie było w końcu pogadać! Mateuszowi przypadła też niewdzięczna rola pilnowania naszych toreb, kiedy my robiliśmy sobie z innymi zdjęcia :) A tych było naprawdę dużo. Dziękuję Wam wszystkim, za wsparcie i za to, że tak kibicujecie mi i Kasia! Naprawdę bardzo nas to cieszy i pamiętajcie, nigdy nie mamy nic przeciwko, żeby chwilę pogadać, albo zrobić zdjęcie. Chyba, że zaraz startujemy. Wtedy gryziemy ;)
Kolejną rozgrzewkę prowadziłem o 13:10. Już cały rynek zapełnił się biegaczami. Kasia miała jasny plan, biec na puls, nie przekraczając drugiej strefy. Tutaj priorytetem są starty w triatlonie, a przede wszystkim Mistrzostwa Świara IM 70.3 w RPA. Jak ktoś z Was biegł w zawodach z założenaimi treningowymi, i nie było to założenie „biegnij na maksa”, to wiecie jak ciężko jest się hamować. I jeszcze tłumaczyć, że o był trening. Z drugiej strony pierwszy raz wiedziałem tak ucieszoną Kasię na trasie biegu. Skończyła w czasie 43:12 Biorąc pod uwagę profil trasy, lekki trening to to nie był.
Po raz kolejny wracaliśmy z Kazimierza naprawdę zadowoleni. Jak nie wierzyłem, że już teraz mogę pobiec poniżej 20 minut, a jednak się udało. Kasia zrobiła świetny trening a razem spędziliśmy wspamiały dzień. Mam nadzieję, że za rok ponownie odwiedzimy Kazimierz Dolny. Co Wam również już w tej chwili gorąco polecam. Nawet jeżeli nie na bieg, to tylko turystycznie. Warto!
PS – następny przystanek Biegaj’MY z DEM’a już 24 czerwca w Konstancienie!