Półmaraton startuje o 13:00, nasza grupa 30 minut później o 13:30. Kiedy my przekraczamy start, pierwszy Kenijczyk mija połowę dystansu. Ruszamy wśród dziesiątek tysięcy ludzi. W koło morze biegaczy. Biegniemy dwie godziny pięknymi ulicami Goteborga. Cały bieg podziwiamy cudowną trasę i wspaniałą atmosferę tworzoną przez kibiców. Docieramy na metę, odbieramy depozyt, przebieramy się. Jest 16:00, stoimy ponownie obok linii startu. Właśnie startuje ostatnia grupa biegaczy. Tak właśnie wygląda Goteborgs Varvet, największy półmaraton na świecie!
A nic nie zapowiada takiego szału. Kiedy tylko dojechaliśmy do Goteborga, poszliśmy przejść się po mieście. Był piątek. W mieście pusto. Nie było widać żadnych biegaczy. W ogóle bardzo mało ludzi. Nawet jak poszliśmy odebrać numer startowy to nie było jakiejś masy ludzi. A przecież miało ich startować 5 razy więcej niż w Półmaratonie Warszawskim! Odebraliśmy pakiet startowy (czyli sam numer, chip i agrafki) i przeszliśmy się po targach EXPO. Te robiły wrażenie, naprawdę duże, spektakularne. Nie obeszliśmy wszystkiego bo spieszyliśmy się na zaplanowaną kolację, ale podobny rozmach widziałem tylko w Bostonie. Przy okazji zjadłem lody proteinowe. Grycan to to nie był, ale dawały radę :)
Startowaliśmy w sobotę o 13:30. Ruszyliśmy na start i idąc w stronę mety ponownie nie było widać jakiś tłumów. Dopiero zbliżając się do linii startu, w pięknym parku, zaczęły nas powoli otaczać tłumy biegaczy. Nadciągali ze wszystkich stron. Zaczęły się namioty z różnymi atrakcjami przygotowanymi przez organizatorów. Pierwsze sceny, catering. A do linii startu był jeszcze ponad kilometr! Dość szybko odnaleźliśmy depozyt. A tak naprawdę był to olbrzymi plac wielkości boiska piłkarskiego podzielony na strefy według numerów. Wolontariusze układali w odpowiednim miejscu oznaczonym tabliczką. Po biegu każdy sam wchodził w strefę depozytu i przy wyjściu miał sprawdzamy numer bagażu z numerem na koszulce. Rozwiązanie super szybkie, ale w Polsce na pewno bagaże latałyby nad barierkami :) Na takie coś musimy jeszcze poczekać.
Po przebraniu i szybkiej toalecie poszliśmy na linię startu. Poza mną była Julita, która również startowała w charakterze osobistego zająca. Marta i Piotrek już nie mogli się doczekać biegu, tak samo jak my. Obok nas był jeszcze Robert, czyli popularny Panrunner. Powoli przesuwaliśmy się w stronę startu. Ponownie minęliśmy olbrzymi plac, wielkości boiska, gdzie od 12 do 16 rozgrzewali się biegacze.
W końcu zgodnie z planem o 13:30 wystartowaliśmy. Już pierwsze metry były niesamowite. Tysiące biegaczy opanowało cały park. Trasa była wymagająca i cały czas pięła się w górę, żeby zaraz opadać w dół i ponownie zmuszać nas do podbiegu. W koło dosłownie tysiące kibiców niczym nie oddzielonych od biegaczy. Piątki z dziećmi, kibicowanie, ogólnie biegowa euforia.
Wybiegliśmy z parku i trafiliśmy w piękne osiedla domków jednorodzinnych i mniejszych bloków. Często robili sobie pikniki przy trasie biegu, rozpalali grilla. Zaczęły grać również zespoły muzyczne. Te można było spotkać dosłownie co 500 metrów!
Nawet nie wiem kiedy minęło mi pierwsze 6 kilometrów. Obudziłem się, jak zaczął się bardzo długi podbieg. Wbiegaliśmy na most. Staraliśmy się również trzymać tempo pozwalające nam złamać 2 godziny, ale jednocześnie takie, które nie spowoduje marszy na koniec biegu. Z tego co słyszeliśmy ostatnie 6 km również jest trudne technicznie.
W końcu wbiegliśmy na most. Widoki zapierają dech w piersi. Biegam i robię zdjęcia. Czuję się trochę jak na Golden Gate. Zbiegamy i kolejne kilometry pokonujemy wzdłuż nabrzeża mijając osiedla pięknych bloków w niskiej zabudowanie. Z balkonów i z chodników dalej dopinguje nas chyba cały Goteborg. Przebiegamy obok naszego hotelu. Gra coraz więcej zespołów. Mijamy „Abbę” i „Boba Dylana” :) Jest też strefa bananów Chiquita. Ogólnie nie ma takich 500 metrów trasy, żeby coś się nie działo. Dosłownie nie ma!
Dobiegamy do 15 kilometra. Długi wbieg na most. Ponownie wspaniałe widoki na miasto. Zbiegamy, meta jest już blisko. I raptem wbiegamy w tłum kibiców jaki widziałem tylko raz w życiu, na maratonie w Bostonie. Czujemy się trochę jak podczas etapu górskiego Tour de France. Trasa ponownie nie daje chwili wytchnienia. Na nawrocie widzimy Julitę i Piotrka, którzy biegli kilka minut przed nami. Kontrolujemy tempo. Pozostały jeszcze dwa kilometry.
I kiedy już myślisz, że nic Cię w tym biegu nie zaskoczy, przychodzi czas na ostatnie metry. Wbiegamy na piękny stadion lekkoatletyczny. Na trybunach tłum kibiców. W koło masa biegaczy. Ostatnia prosta na pięknym tartanie. Mijamy metę. WOW, co to był za bieg!
Zaraz po biegu dostajemy wafelki, banany, wodę i odbieramy depozyt. W koło są dosłownie setki namiotów z różnymi atrakcjami. Możemy zjeść lody albo hot-doga rodem z Ikei. Łapiemy batony proteinowe i powolnym krokiem ruszamy w stronę hotelu. Przechodzimy obok linii startu. Jest 16:00, właśnie startuje ostatnia fala biegaczy!
Jeżeli planujecie turystyczny bieg to Goteborgs Varvet nie może się nie spodobać. Ma w sobie wszystko, co półmaraton mieć powinien. Przepiękna trasa, atmosfera, super organizacja i mnóstwo kibiców. Nie jest to trasa na życiówki, ale turystycznie daję maksymalną notę. Tylko planujcie z dużym wyprzedzeniem. Co prawda to największy półmaraton na świecie, ale numery startowe rozchodzą się jak świeże bułeczki, a ceny hoteli i lotów rosną niemal dwukrotnie.
PS – Tłum nie przeszkadza aż tak bardzo. Co prawda są bardzo wąskie fragmenty, ale świetnie zorganizowany jest start i puszczanie kolejnych tur. Biegliśmy na złamanie 2 godzin i nie mieliśmy nawet chwili problemu. Jednak powtarzam, nie warto nastawiać się w tym biegu na pogoń za czasem. Ten bieg warto trochę podziwiać :)
PS2 – Tak, złamaliśmy 2 godziny. Dobiegliśmy w 1:57. Mogliśmy szybciej, ale zostawiliśmy sobie siły na zwiedzanie miasta ;)