Ciężki okres za mną. Mam nadzieję, że rzeczywiście za mną. Wszystko pięknie się zapowiadało po biegu na 5 km na 1mila.pl, ale od tego czasu jestem cieniem samego siebie. Następnego dnia wstałem rano z jakąś infekcję i rozwaliło mnie to na 2 tygodnie jak chyba nic wcześniej.
Tak naprawdę praktycznie nie pamiętam sytuacji (poza COVID-19) żeby na tyle czasu jakaś choroba wpływała na mój trening. Na początku myślałem, że to zmęczenie zawodami. Potem trening w środę 8 czerwca i nogi miękkie na odcinkach 2 km jakbym biegał gdzieś na wysokości 3 tys metrów n.p.m. a nie lekki krosik w Lasku na Kole. Zawody w sobotę i Bieg Sulejówka. Ciężko opisać złość i niemoc jak nie jesteś w stanie z wolnego biegu przyspieszyć nawet tych 10 sek/km. Co prawda impreza była super i z Kasią stanęliśmy na podium, ale nie takie bieganie mnie interesuje.
Chyba napędzany sportową złością pobiegłem całkiem dobrego i mocnego longa z Bartkiem Falkowskim w niedzielę. Ale potem dalej kiszka. Już nie będę pisał ale ogólnie zero lekkości. Budziłem się rano obolały jakby mnie ktoś w nocy obijał kijami (hmm, Kasia? :) ). Cały czas jakieś zapalenie gardła, gardło miałem jak trzymane w imadle. Puls na treningach podwyższony…
I naprawdę w takich chwilach odechciewa się wszystkiego. Ciężko na coś długo pracujemy i byle choroba zwala nas z nóg. Oczywiście biegałem dużo mniej. Zmniejszyłem też intensywność. Ale trening nie sprawiał mi przyjemności. A jak nie ma przyjemności z biegania to i rozwój sportowy często stoi w miejscu. To takie piłowanie dla piłowania. I chyba najlepsze co w takiej sytuacji można zrobić, to minimalizować straty i czekać na lepsze czasy. Ja nie miałem temperatury, zwyczajnie nie byłem w stanie wejść na wysokie obroty. Więc biegałem wolniej, mniej. Ale podtrzymywałem wydolność na ile mogłem.
Na szczęście po dwóch tygodniach jest światełko w tunelu. W sobotę w swoje urodziny zwyczajnie pobiegłem przed siebie w pola na Podlasiu. Błądziłem, biegałem po każdej możliwej nawierzchni kończąc 4 kilometrowym odcinkiem po bruku (droga Malec – Pobikry, dla hardcorów, powinni tam zrobić jakiś klasyk kolarski, niczym słynny Arenberg). Wyszło 35 kilometrów i średnia 4:12 min/km. A ja nie byłem jakiś zajechany. Biorąc pod uwagę, że dzień wcześniej była tragedia, to był dobry zwiastun. A może ja miałem doła czekając na swoje 38 urodziny, a jak wybiło, to już poszło? :)
No i dziś we wtorek w końcu noga pracowała jak powinna. To było zwykłe lekkie rozbieganie po lesie. Ale to się czuje. Nie męczyłem się, nie sapałem, nie myślałem o tym, żeby kończyć. Ba, wręcz przedłużyłem o 2 kilometry. Kończąc ze średnią 4:09 daleko od drugiego zakresu. W Lesie Bielańskim, więc łatwo nie było. Jutro coś mocniejszego. Mam nadzieje, że najgorsze już za mną. Zaraz nasz obóz biegowy, więc wypada być w formie.
Aha i jeszcze jedno. W końcu byłem u Jagody Podkowskiej na analizie ciała i konsultacji dietetycznej. Oczywiście ja wiem wszystko co robię źle, ale jak mnie Jagoda nie ochrzani to ciężko coś zmienić. To i dostałem za swoje ;) Nie jest najlepiej. Dostałem wyniki, cyferki czarno na białym i mam czas do sierpnia, żeby te wartości się zmieniły. Takie coś na mnie działa i motywuje, bo inaczej jest mi strasznie wstyd na kolejnej wizycie. Jutro pokażę Wam o co chodzi a dziś już zbieram się po córkę i na drugi trening.
PS – tak sobie myślę, że tego posta napisałem, żeby odciąć się od tych dwóch tygodni. Było, idę nowe, lepsze czasy. A ja jak zawsze jestem optymistą.