Odliczanie trwa. Dwa tygodnie. To był tydzień “z piekła do nieba”. Nie było łatwo. Chociaż na początku biegało mi się wyśmienicie i już z uśmiechem na twarzy czekałem na mocne jednostki, dopadł mnie rotawirus. Lepiej teraz niż przed biegiem, ale to było kilka trudnych dni walki o powrót na właściwe tory. Do tego byłem zmuszony przesunąć trening o jeden dzień. Nie lubię tego robić tak blisko startu, ale nie było wyjścia.
Po poprzednim tygodniu byłem pełen optymizmu. Luźna noga na BNP w niedzielę i dość szybka regeneracja utwierdziły mnie w przekonaniu, że organizm nie jest za bardzo zmęczony i mogę ładnie realizować tapering. W tym tygodniu obcinałem już objętość. Chciałem zrobić mniej kilometrów, ale jeżeli chodzi o mocne treningi to jeszcze nie odpuszczałem. To zacznę robić w kolejnych dniach.
Poniedziałek – Rano 14 km, wieczorem 12 km luźno. Ale fajnie mi się biegało. Lekko, bez wysiłku. Bez odliczania do końca. Bardzo pozytywny dzień!
Wtorek – No i się zaczęło. W nocy zaczął boleć mnie brzuch. Cały wtorek przeleżałem. Nie będę wnikał w szczegóły, ale byłem potwornie osłabiony. Traf chciał, że to samo dopadło Kasię… Na szczęście w dzień ona miała więcej sił, albo więcej silnej woli i ogarniała zabawy z naszym małym szkrabem, który nie zna słowa “odpoczynek”. Prawie nic nie jadłem. No ogólnie dramat.
Środa – Wyszedłem na 15 km spokojnie. Tempo nie było jakieś złe, ok. 4:25 min/km ale sił to ja nie miałem w ogóle. Czułem się trochę jakbym nie miał mięśni. Dalej dokuczał mi żołądek, ale już normalnie starałem się jeść.
Czwartek – Miałem biegać bardzo mocno na siłowni. Ale odpuściłem i umówiłem się z Piotrkiem Mielewczykiem. On biegał 5x1km w krosie. Pomyślałem, że zrobię 8 km ciągłego na ile mnie stać i potem się podłączę i trochę rozruszam nogę. Ciągły zacząłem bardzo ciężko. Z każdym kilometrem noga puszczała i tempo rosło. Ostatnie dwa przyspieszyłam. Nie biegało mi się jak tydzień, czy dwa tygodnie wcześniej. Ale było przyzwoicie. Potem kilometrówki z Liderem. Tempo 3:00-3:05 w krosie. Padał deszcz. Ja w adidasach :D Ogólnie jaja, szczególnie jak wchodziłem na liściach w zakręt 90 stopni. Ja zaplanowałem robić 800 metrów i dzięki temu wydłużyć przerwę o prawie 40s. Bo nie oszukujmy się, jeden kilometr, przerwa 90s i po mnie :D
Zrobiłem 3 powtórzenia. Tempo 3:05-3:07 min/km. Ale już na trzecim żołądek mocno mi dokuczał. Na czwartym musiałem po 600 metrach zakończyć. Ale to był i tak trening który brałbym w ciemno. To już było bardzo mocne bieganie! A ja zrobiłem łącznie 11 km roboty z czego 3 km bardzo mocno. I o to mi chodziło.
Piątek – dwa razy po 11 km. Spokojnie, regeneracja. Ogólnie mocno zmęczony. Żołądek dalej dokucza. Czułem się jakbym miał cały czas dość mocnego kaca. Jakbyście chcieli wiedzieć jak się czułem :)
Sobota – tylko raz 11 km, ponieważ kolejnego dnia planowałem bardzo mocny trening. Tutaj już lepiej mi się biegało, mogłem też więcej jeść. Więc jadłem jadłem, jadłem. Musiałem mieć dużo siły na niedzielę.
Niedziela – biegałem na bieżni mechanicznej 6+5+4+3+2+1 km p. 600 metrów w ok. 3 minuty. Starałem się patrzeć na puls. Tempa były naprawdę zadowalające. Biegałem między 18.5 km/h do 19 km/h. Ostatni km 20 km/h. Oczywiście to szybciej dużo niż tempo maratonu, ale jak mówiłem. To bieżnia, tutaj biega się łatwiej (brak oporu wiatru, jedzenie i picie pod ręką, mechaniczny zając :) ). Byłem bardzo zadowolony bo do końca nie umierałem. A po drugie biegłem szybciej niż np. przed Dębnem gdzie miałem bardzo dobrą formę, ale niestety zachorowałem.
Podsumowanie
To był tydzień wzlotów i upadków. Szczerze to byłem lekko załamany przez 2-3 dni bo raptem forma mocno poleciała w dół. Ale na siłę nie forsowałem organizmu. Zrobiłem wolne, potem tylko lekkie rozbieganie i akcent który nie był dla mnie jakiś bardzo obciążający. Organizm na szczęście się odbudował i w niedzielę już było wszystko tak, jak być powinno. To bieganie na bieżni było naprawdę bardzo mocne a ja czułem się świetnie, zmotywowany i gotowy na to bieganie. Co miałem zrobić, to zrobiłem. Teraz nastał czas wypoczynku. A to najbardziej mi się dłuży :)
Nauka z tego tygodnia
Nie panikować! Nigdy! Biegacze często przed zawodami panikują z byle powodu. Kiedy łapią infekcję, albo coś zaczyna boleć to już mówią sobie, że po wszystkim. Dobre nastawienie i elastyczne podejście do zaistniałej sytuacji to podstawa. To było zatrucie, ale bywałem w dużo gorszych tarapatach (10 dni przed Wingsem w Kanadzie nie mogłem dosłownie chodzić ponieważ dopadło nie zapalenie przyczepu mięśnia). Ale wtedy myślimy co należy zrobić żeby jak najszybciej się wyleczyć i jak dostosować do tego trening, żeby jak najmniej stracić. A nie jak negatywny będzie to miało wpływ na same zawody.
PS – na zdjęciu z Kubą Pawlakiem. On też jedzie do Walencji. Mam nadzieję, że w takich humorach będziemy śmigać ostatnią prostą na metę :D