Chciałem, żeby ta relacja z biegu wyglądała inaczej, ale chyba nie sposób pominąć tragedii, jaka rozegrała się na mecie maratonu w Bostonie. Zacznijmy jednak od początku. Można powiedzieć, że moja przygoda z tym maratonem zaczęła się w piątek na targach Expo. I pierwszy szok, niesamowita sprawa. Targi są gigantyczne, można tam zobaczyć i kupić chyba wszystko, co jest związane z bieganiem. W tym roku królowały słuchawki do muzyki. Wystawiało się chyba pięć firm o których nawet nie słyszałem. Wszystkie projektowały słuchawki specjalnie do sportu. Dopasowane, bezprzewodowe, douszne. W każdym możliwym kolorze. Wszędzie coś rozdają, wszystkiego pełno, człowiek nie wie, skąd zacząć i dokąd iść. A jak już przejdzie, to nie ma pojęcia na co się zdecydować, wybór jest olbrzymi! I nawet jak nie miałeś zamiaru niczego kupować to i tak przygotuj się na to, że z pustymi rękoma nie wyjdziesz. No, ale czas odebrać to, co najważniejsze, czyli pakiet startowy. Wszystko jest znakomicie zorganizowane, same targi są w okolicy mety w olbrzymim kompleksie konferencyjno-handlowym. Odbieram numer, 141, gratulacje znakomitego wyniku. Słyszę wyrazy sympatii i podziw, że przyleciałem specjalnie z Polski. Wszyscy niesamowicie mili i pomocni. Widać, że pracują przy tym biegu od lat.
W pakiecie numer, kilka ulotek od sponsorów, książka maratonu, otwieracz do piwa Samuel Adams (naprawdę super), worek na depozyt i koszulka. Adidas naprawdę dał świetną koszulkę techniczną z długim rękawem, najlepsza jaką mam. W dodatku bardzo ładna. Jeszcze wejściówki na pasta party i post race party. Dumny ze swojego pakietu poszedłem na stoisko adidasa, które było chyba wielkości przeciętnej Biedronki :) Oczywiście od razu złapałem kurtkę, pamiątka na całe życie. Jeszcze kilka zakupów i już byłem obkupiony. Ale zobaczyłem, że w sobotę będzie kilka wybitnych postaci na targach więc znowu się tam pojawiłem.
Zanim jeszcze dotarłem na targi, udało mi sie spotkać i porozmawiać z Billem Rodgersem, tak, tym Billem! Niesamowity facet pełen pasji. Mam jego książkę z dedykacją, kolejna pamiątka na całe życie. Na targach za to spotkałem Kathrin Switzer i z nią tez trochę porozmawiałem. Ja się nie dziwię, że ona jako pierwsza z kobiet ukończyła Boston. Kobiety z taka pasją i tak żywiołowej to dawno nie widziałem, chodzący wulkan energii. Zamieniłem jeszcze dwa słowa z Gregiem McMillanem, tym od kalkulatorów. Facet wygląda trochę jak Ken od lalki Barbie, ale jest bardzo miły :) Zdobyłem tez autografy takich sław biegania jak: Ryan Hall, Desiree Devila i Meb Keflezighi. To absolutna czołówka amerykańskich biegów długodystansowych. Ale oni już raczej działali jak automaty dla sponsorów. Wszystkie te osoby podpisały mi się na numerze, jest teraz dla mnie naprawdę bezcenny :) Na takiej imprezie można spotkać swoich idoli, porozmawiać z nimi, zyskać dodatkową motywację do dalszej pracy. Widać, że to są zwykli ludzie z krwi i kości, szczególnie taki Bill Rodgers. Facet wszystko osiągnął ciężką pracą, a teraz jest legendą!
Jeszcze był trzeci dzień targów, ale przejdźmy dalej. Osobiście nie poszedłem na pasta party, ale byli tam moi znajomi z Fundacji Maraton Warszawski, którzy wystawiali się na targach (przy okazji zaznaczę, że to świetna promocja, nawet trudno sobie wyobrazić, ile ludzi w USA ma rodziny z Polski, sąsiadów, znajomych. Cieszyliśmy się dużym zainteresowaniem :) ). Opisali to nie tyle jako pasta party, ale obiad w dobrej restauracji. To było pyszne danie. Było piwo. Co kto sobie życzył, ile sobie życzył. Oczywiście jak ktoś chciał to mógł zjeść sam makaron. Ja wiedziałem, że się nie powstrzymam, więc zostałem w domu :) Czas na dzień zawodów.
W drodze na start
Start biegu jest o 10:00 z Hopkinton, biegnie się do Bostonu na wschód. Na start wiozą nas żółte autobusy szkolne. Ruszają o 6:00, do 6:30 zabierają zawodników z pierwszej fali startowej. 6:30 do 7:00 następni i kolejne 30 minut ostatni. Zakładając, że wiozą 20 tys. biegaczy obliczyłem, że potrzebują 400 busów! Widok jest niesamowity, na autostradzie kilometrami ciągną się żółte pojazdy pełne biegaczy. Człowiek czuje się jakby jechał na jakąś misje wojskową, poważnie :) Niesamowite uczucie. Przy okazji dodam, że jak to w Bostonie, wszystko przebiegło sprawnie i bez komplikacji. Po ok. godzinie jesteśmy na miejscu, jadąc chwilami się zastanawiałem, jak ja mam zamiar przebiec taki dystans :) Zjadłem jeszcze bajgle z dżemem podczas jazdy (koleś obok jadł tosty z bekonem :) ). W końcu jesteśmy na parkingu. Wysiadamy i idziemy do wioski dla biegaczy.
Co tu dużo mówić, WOW!!! Jak myślisz, że ten bieg już Cię nie zaskoczy, to z każdą minutą jest tylko lepiej. Do wyboru bez ograniczeń: batony i żele sponsorów, bajgle, banany, ciepła kawa, woda, izotonik. Wazelina, rękawiczki, naklejki na sutki! :) Dosłownie wszystko czego biegacz potrzebuje. Co prawda ja wziąłem tylko wodę, ale to wszystko robi wrażenie. W dodatku gigantyczne namioty, muzyka, scena. Na godzinę do startu oddałam worek do depozytu i ruszyłem powoli w stronę startu, który znajduje się ok. kilometra od wioski dla biegaczy.
Po raz kolejny uświadczyłem pełnej perfekcji ze strony organizatorów. Bardzo się bałem, że nie znam całej strefy. Natomiast idąc na start wszystko było tam, gdzie trzeba. Wszędzie kibelki, woda, wolontariusze pomagający biegaczom. Powoli zaczynamy też czuć klimat kibicowania. Wszyscy ludzie wychodzą z domów (które zresztą całe obwieszone są transparentami motywującymi i witającymi biegaczy), przybijają piątki, dodają otuchy. No i jak to Amerykanie, zaczynają rozpalać swoje olbrzymie grille :) Spokojnie doszedłem na start, gdzie było dużo prostopadłych dróg do drogi startowej. Bez problemu można się rozgrzać. Obok znowu woda, kibelki, worki na odzież. Wejście do strefy zajęło mi minutę. Wszystko mogłem zrobić co do minuty tak jak zaplanowałem, niesamowite! Jeszcze hymn, wszyscy na baczność. Ostatnie słowa władz biegu. Odliczanie i jazda!
Trasa i organizacja
Od razu opiszę całą trasę, żeby był pełen obraz tego, co się dzieje w Bostonie. Ogólnie cała trasa jest pofałdowana. Biegnie się albo z góry albo pod górę. Naprawdę odcinków płaskich jest jak na lekarstwo. Na całej długości trasy mamy spadek ogólny wysokości. Zaczynamy z górki. Sporo zbiegów, ale zaraz po nich następują krótkie podbiegi. I tak cały czas do 10km. Później w końcu zaczyna się trochę wypłaszczać. I tak do ok. 24km gdzie mamy bardzo długi i ostry zbieg. Moim zdaniem to większy morderca niż podbiegi, które następują zaraz po. Mamy już ponad połowę dystansu za sobą i naprawdę na tym zbiegu możemy się potwornie skatować nawet tego nie czując. Ale właśnie wbiegamy do Newton i słynne Newton Hills. Nie jest to, jak wiele osób myśli Heartbreak Hill i koniec. To są cztery takie podbiegi, ostatni to Heartbreak. On naprawdę potrafi złamać serce, nie dlatego, że jest najgorszy, ale wyobraźcie sobie. Macie 32 km w nogach. Przed chwilą na odcinku 6km zaliczyliście 500 metrów ostrego zbiegu po czym 3 podbiegi, jeden po drugim. I raptem wyłania wam się jeszcze jeden. Uwierzcie, że naprawdę można się załamać. Później do mety mamy znowu z górki. Jak macie jeszcze paliwo to można trzymać tempo. Jak nie, to właśnie skończyliście bieg i spacerujecie do mety :) Ostatnie 3km przez Boston już są płaskie (oczywiście jak na Boston :) ). Dodam jeszcze, że punkty odżywcze mamy co 1 milę. Na każdym po obu stronach jezdni jest woda i Gatorade. W dodatku przed podbiegami są żele PowerBar (każdy możliwy smak do wyboru). Ale w razie czego możecie się zatrzymać i każdy z chęcią poczęstuje was piwem i burgerem z grilla :)
A jak to wygląda okiem biegacza. Od pierwszych metrów powala tłum kibiców. Na całej trasie jest ich pełno. Dosłownie 42km obstawione są tak gęsto, że ludzie nie mieszczą się w jednym rzędzie. A w miasteczkach dzieją się takie rzeczy, że skoncentrowanie się na biegu jest niemal niemożliwe. Dzieciaki przepychają się i chca przybijać piątki. Wszyscy z transparentami. Każdy krzyczy Twój numer i zagrzewa Cię do biegu. Podają wodę, Gatorade, przekąski. Spotykamy całe grupy, np. strażaków w strojach, ludzi poprzebieranych zgodnie z jakimś motywem. Wzdłuż trasy idą cały czas żołnierze. Całe rodziny przy trasie wystawiają swoje olbrzymie grilla, wszędzie zapach kiełbasek i burgerów. Nie da się tego opisać, to trzeba zobaczyć i przeżyć. A kulminacja następuje ok połowy biegu, przy żeńskim uniwersytecie. Wyobraźcie sobie (szczególnie panowie :) ), że tysiące kobiet krzyczy wasz numer, piszczy tak, że startujący odrzutowiec to pestka, a do tego mają transparenty, żeby dać im buziaka :) Przez 500 metrów biegniemy jak elita, a później kryzys :) Taki doping mamy do mety. W samym bostonie kibiców są już całe masy, całe miasto przychodzi kibicować. W ogóle Boston żyje tym biegiem. Samo to, że chodziłem po mieście w kurtce biegu, powodowało, że mnóstwo ludzi mnie zaczepiało i gratulowało, że biegnę w Bostonie! Meta jest w samym centrum miasta. Bardzo duża i szeroka. Spiker wykrzykuje nasze imię jak jeszcze nie ma tłumów na mecie. Po przekroczeniu mety dalej pełny profesjonalizm. Od razu folie termiczne (fajny patent, jedna osoba zakłada folię, a druga zakleja z przodu taśmą, żeby nie spadała). Potem batony, woda, gatorade, banany, pożywienie. Oczywiście medal. Wózki inwalidzkie w razie czego. Wszędzie pełno ludzi do pomocy, lekarzy. Przygotowane już worki w depozytach. Pomoc medyczna, masaże. Zabieramy wszystko i możemy zacząć świętowanie. O 18:00 po biegu organizowane jest Post Race Party. W tym roku z wiadomych względów odwołane. Ale z tego, co wiem to jest tam prezentacja najlepszych. DJ gra cały czas. Leje się piwo Samuel Adams i wszyscy się świetnie bawią. Paradując po mieście z medalem ludzie nam gratulują, robią sobie z nami zdjęcia, zapraszają na piwo (przynajmniej ja tak miałem :) ). Z każdej strony wielki podziw i szacunek. To jest stolica maratonu! :)
Jak wyglądał mój bieg?
Popełniłem masę błędów. Na połowie miałem ok 1:12:15, a skończyło się na… 2:33:40. Na taką porażkę złożyło się wiele czynników. Tylko jeden niezależny ode mnie. Wiatr wiał cały czas w twarz. Do połowy mniej, później już mocno dokuczał. Rozchorowałem się dwa dni wcześniej, ale przez własną głupotę. Miałem zapalenie gardła i straszny karat. Ruszyłem za szybko. Ponieważ trasa była pofalowana, to patrzyłem na puls. Niby nie przekraczałem moich maratońskich wartości, ale na takich zbiegach to się nijak ma do intensywności. Zamiast biec w grupie to na początku wyskoczyłem do przodu. Nie widziałem ich i biegłem sam jak pajac :)
To było aż nieprawdopodobne w takim biegu, a jednak. No cóż, to wszystko razem dało na ok. 32km kryzys jakiego jeszcze nie miałem. Zwyczajnie koniec zasilania, koniec biegu. Do mety człapałem ledwo łamiąc 5:00 min/km. Nie miałem siły na nic. Traciłem wręcz świadomość. Ostatnie dwie mile ciągnęły się w nieskończoność. Po dotarciu na metę stanąłem i nie mogłem się ruszać. Byłem tak wyziębiony, że obsługa medyczna pomagała mi się ubrać. Przez najbliższe dwie godziny siedziałem w restauracji w koszulce, dwóch bluzach i dwóch kurtkach. I cały czas było mi zimno! To pokazuje jak wyczerpujący potrafi być to bieg. I co potrafi z nami zrobić jak nie przygotujemy się na taki profil trasy. I tu był mój największy błąd, ja zwyczajnie nie byłem na to gotowy, nie wyobrażałem sobie, że to będzie tak trudne.
W cieniu tragedii…
I tyle, jeżeli chodzi o bieg. Co było po już chyba każdy wie. Na szczęście zarówno ja, jak i Karolina byliśmy wtedy w metrze. Chciałem tu przede wszystkim zaznaczyć dwie rzeczy. Organizacyjnie było perfekcyjnie, tego się nie dało uniknąć. Wszędzie tysiące osób, każdy ma plecak. Więc albo robimy finisz przy garstce osób albo podejmujemy ryzyko. W ogóle trzeba by chyba było zamknąć całą trasę, bo tyle jest kibiców. Druga sprawa to działania policji i wojska. Takiego profesjonalizmu to jeszcze nie widziałem. W kilkadziesiąt minut pełna ewakuacja, zamknięcie miasta, wszystko obstawione. Raptem widzimy wojsko, helikoptery, SWAT, FBI! I to wszystko momentalnie, zaraz po zamachu. Błyskawiczna pomoc dla poszkodowanych, biegacze zabrani z trasy autobusami i przewiezieni w bezpieczne miejsce. Oj jest się czego od nich uczyć!
Podsumowując bez wątpienia była to moja przygoda życia, bieg wyjątkowy. Trudny, ale perfekcyjnie zorganizowany z mnóstwem kibiców przy trasie, niezapomnianą atmosferą, historią oraz prestiżem. Bez wahania w skali od 1 do 10 oceniam ten bieg na 10. Nie mogę się przyczepić dosłownie do niczego, perfekcja!!!
Korzystając z okazji chciałem podziękować firmie Cyfrowy Polsat, której jestem szczęśliwym pracownikiem :) To oni zasponsorowali mi wyjazd i pozwolili przeżyć przygodę o jakiej nawet nie marzyłem. Dziękuję!