O Bahamach marzyłem od lat. Jak już pisałem, wiele lat grałem w drużynie Bahams Jelonki, już wtedy wiedziałem, że kiedyś muszę tam pojechać. Kiedy zacząłem biegać, zobaczyłem, że mają tam maraton. I od tego czasu już tylko czekałem, aż nadarzy się okazja. W końcu zebraliśmy fundusze, udało się zgrać czad wolny, wyleczyliśmy kontuzje i ruszyliśmy na wymarzone wakacje, Bahamy + Floryda.
Przy okazji mieliśmy sporo szczęścia, bo będąc w RPA na Kasi triatlonie poznaliśmy Anię. Od kilkunastu lat mieszka na Bahamach i nie dość, że nam tutaj wszystko pokazała i organizowała czas wolny, to jeszcze ugościła nas u siebie. Nie wiem czy kiedykolwiek to przeczyta, ale dziękujemy i nie wiem jak Ci się odwdzięczymy! :)
Po kontuzji
Ok, ale wracamy do biegu, bo w końcu to ma być relacja z maratonu. Jak wiecie, cały 2018 rok leczyłem większe lub mniejsze kontuzje. Niektóre były na tyle poważne, że naprawdę miałem wątpliwości, czy kiedyś jeszcze wrócę do poziomu, który reprezentowałem wcześniej. A w sumie interesuje mnie jeszcze wyższa forma i lepsze czasy. Więc pomimo, że cały czas zachowywałem spokój, robiłem wszystko, żeby się wyleczyć, to w głowie nieustannie rodziły się kolejne wątpliwości i znaki zapytania. I tak doszedłem do listopada kiedy zacząłem w końcu normalne treningi. W październiku przebiegłem jeszcze ok 100 km, w całym miesiącu. Ale już dużo czasu spędziłem na rowerze i na siłowni. Za to listopad i grudzień solidni przepracowałem. W końcu schudłem, nabrałem siły, trochę wytrzymałości (chociaż tutaj mam dalej duże braki) i stwierdziłem, że biegnę Bahamy. Od lutego zaczynam już docelowe przygotowania pod starty wiosenne, w szczególności Wings for Life World Run.
Wakacyjny maraton
Oczywiście wiedziałem doskonale na co się piszę. Niektórzy po maratonie pisali, że pewnie liczyłem na więcej, na życiówkę, ale mimo wszystko gratulują. Znają mnie dobrze, bo wiedzą, że jak planuję jakiś start to celuję w określony wynik i raczej nie będę szczęśliwy, jak mi sporo zabraknie. Na Bahamach chciałem pobiec w okolicach rekordu trasy. 2:32 i skakałbym z radości. Jednak prawdę mówiąc, absolutnie się nie spinałem na ten bieg. Tutaj nawet Kasia może Wam to potwierdzić :)
W ogóle z powodu podróży i kilku problemów wypadło mi trochę treningów w ostatnim tygodniu. I tak wtorek i środę nie mogłem biegać. Więc trening wypadł mi w czwartek, a chciałem jeszcze coś mocniej pobiec. Po samym przylocie, 4 km w tempie maratonu i to była masakra. Ledwo oddychałem. Jeszcze tutaj nie ma gdzie za bardzo biegać, więc łatwo nie było. Następnego dnia w planie był odpoczynek, ale Kasia szła na dyszkę, a ja z kolei nie chciałem jej samej puszczać. I w sobotę 5 km lekko. To był pierwszy bieg, który w miarę lekko mi się biegło. Więc jak widzicie, nie był to idealny tydzień…
Dieta przedstartowa
Hmm, z góry byłem skazany na porażkę. Założenie miałem jedno, nie przejadać się. Ale wiedziałem, że nie będę trzymał jakiejś diety. Nie chciałem, w końcu jestem na wakacjach i pewnie drugi raz na Bahamy już nie trafię. Więc próbowałem lokalnych specjałów, a oni lubię tutaj tłuszcz :) Jak ktoś oglądał InstaStory to wie o co chodzi. W każdym razie testowałem lokalne specjały i tylko z drinkami się wstrzymałem. Pierwszy Bahama Mama wypiłem po biegu :D
Pogoda
Wiedzieliśmy na co się porywamy. Więc nie będę płakał, że było gorąco. Biegliśmy na Jamajce, łatwo nie jest. Natomiast mieliśmy pecha. Ogólnie na Bahamach pogoda w styczniu to nie jakieś tropiki. Jest gorąco, ale nie jest to 30 stopni i więcej. Raczej 24-28. jest wilgotno, ale około 60%. No i start jest o 6 rano, jeszcze po ciemku. Natomiast zaraz po naszym biegu zerwał się huragan. Cały ranek się na niego zbierało i wilgotność skoczyła do 90% (tak, nie żartuję) a wiatr wiał około 25-30 km/h. Wiedziałem, że od początku muszę biec wolniej. Że 2:32 raczej nie będzie. Ale nie spodziewałem się, że te warunki aż tak odbiorą mi chęci do biegu po dwóch godzinach walki. No cóż, będzie o czym opowiadać wnukom.
Trasa biegu
Powiedziałbym w miarę płaska, gdyby nie dwa potężne podbiegi na samym początku. Widać to ma zdjęciu. Dwa razy wbiegaliśmy na bardzo wysoki most (około 25 metrów w pionie) a później może 2-3 wiadukty i jakieś mniejsze hopki. Gdyby nie te mosty i dobre warunki powiedziałbym, że trasa była płaska. Przy optymalnej formie i pogodzie pewnie bym to przeleciał i nie zauważył. No poza tymi mostami :)
Jeżeli chodzi o widoki, prawie całość idzie wzdłuż wybrzeża. Widać dużo oceanu, plaż. Natomiast nie jest to jakaś przepiękna trasa. Może ładniejsza niż na Jamajce, ale w większości widzimy raczej hotele, domki, pola golfowe itp. Start i meta jest w fajnym miejscu, na plaży. Więc zaraz po biegu można wskoczyć do oceanu i iść coś zjeść albo wypić drinka w Arawak Cay. No i trasa to jedna pętla, biegniemy pętelkę około 12 km po wschodniej stronie wyspy wbiegając na Paradise Island. I potem na zachód do końca i wracamy. Męczą trochę ronda. Jest ich niezliczona ilość, kostki płaczą a guma w podeszwach butów płonie :D Punkty z wodą co milę. Dziękuję za nie, bo inaczej bym chyba usechł. I tyle, przechodzimy do biegu.
Start
Do startu mieliśmy 5 minut drogi samochodem. Więc spokojnie zjadłem śniadanie, toaleta, wszystko ogarnąłem i na miejscy byliśmy o 5 rano. Ogarnęliśmy okolicę, start i poszliśmy się rozgrzewać. Potruchtaliśmy razem kilometr. Jeszcze raz wskoczyliśmy do tojka (nie ma z tym problemu, zero kolejek). Ja kolejny kilometr przyspieszyłem, pobiegłem ostatnie 500 metrów w tempie docelowym. Oj mocno się pociłem! Jeszcze dwie przebieżki i poszedłem na start. Bez problemu można się ustawić, zero tłumów. Buziak z Kaśką. Jeszcze zamieniłem słowo z zawodnikiem z USA. Powiedział, że biegnie poniżej 2:30, więc życzyłem mu tylko powodzenia i wiedziałem, że to będzie walka ze sobą i z 42 kilometrami trasy. Bez niczyjej pomocy obok. Ostatnie odliczenia i ruszyliśmy!
Pierwsze kilometry
Oczywiście przede mną z 20 osób. A tempo około 3:25. Hamuję się, biegnie mi się lekko, ale wiem, że to złudne. Start ma to do siebie, że zawsze jest lekko. Wyprzedzam po kolei biegaczy, sztafety aż w końcu widzę przed sobą tylko Amerykanina i dwóch półmaratończyków oraz chłopaka ze sztafety. Pierwszy kilometr w 3:26, zwalniam. Drugi w 3:33. Noga lekka, ładnie mi się biegnie. No ale trzeba wbiec na most. Nie jest tak źle. Zwalniam mocno, ale nie przekraczam pulsu 170, ładnie zbiegam. To samo zaraz na drugim moście. Tempo oczywiście spada, ale myślałem, że będę się dosłownie wspinał na te mosty. Jednak organizm jeszcze nie przegrzany. Słońce schowane za horyzontem. Trochę wieje. Ogólnie jest dobrze. Następnie biegniemy kilka kilometrów po ciemku po wschodniej stronie Nassau. Tutaj niestety najgorzej mi się biegło. Wszędzie z równorzędnych dróg wyjeżdżały samochody. Policja starała się je zatrzymywać. Ale nigdy nie wiedziałem, czy jakiś we mnie nie wjedzie. Zwalniałem, rozglądałem się. Pamiętałem też sytuację z Jamajki, gdzie potrącono rowerzystę który mnie prowadził!
Kulminacja była na około 7 kilometrze, kiedy wbiegłem na duże skrzyżowanie, ktoś trąbi a policja krzyczy STOP i gwiżdże w gwizdek. Stanąłem a serce podeszło mi do gardła. Okazało się, że zwyczajnie powinienem skręcić a nie biec prosto. Więc policjant chciał mnie zatrzymać i pokierować na dobre tory. Takie sytuacja miałem jeszcze dwa razy. Niestety wybijało to z rytmu. Zaczęło mi się biec naprawdę źle, w dodatku strasznie się już pociłem. I zastanawiałem się, jak do cholery ja to mam przebiec tym tempem. Serio miałem spory kryzys. Na 8 kilometrze!!!