Kasia dziś powiedziała, że jest jak Netflix. Masz cały sezon w jednej chwili. A ja jak HBO. Czekasz na kolejny odcinek tydzień czasu i strasznie Cię to wkurza. Mnie też. Dlatego zebrałem się w sobie, znalazłem trochę czasu i postanowiłem skończyć relację z Półmaratonu w Amsterdamie.
Między 3 a 4 kilometrem połączyliśmy się w grupkę. Tam był spory podbieg którego nie było na maratonie. Wbiegaliśmy na most i potem ślimakiem w dół. I tak 5 km minęło zgodnie z planem na jakieś 1:09. Do 8 kilometra wszystko się układało, ale grupa zaczęła biec na 1:10, co dla mnie nie miało sensu. Wyszedłem wtedy i zacząłem dyktować tempo. I nawet dobrze to wyglądało. Co prawda myślałem, że będzie łatwiej, ale nie byłem jakiś wyjechany. Miałem dużo sił i nie zakładałem jakiejś katastrofy.
Wszystko zaczęło się chrzanić ok 12 kilometra. Tam powoli zacząłem tracić siły. Jeden biegacz który z nami biegł skoczył mocno (miał bardzo duży negativ split) a ja nie byłem w stanie odpowiedzieć. Dalej grupa wisiała za mną, ale tempo spadło do jakiś 3:20 i nie zanosiło się, żebym miał z czego przyspieszyć. Ba, między 13 a 14 kilometrem zaczęło biec mi się strasznie ciężko i myślałem, że skończy się to katastrofą. To zawsze bardzo ciężkie kilometry w półmaratonie, ale ja tam zwyczajnie nie miałem nogi. Byłem wyczerpany. Nie miałem z czego przycisnąć. I strasznie mnie to irytowało!
I tutaj mała uwaga. Często biegacze mają takie chwile czy to na półmaratonie czy maratonie. I większość się poddaje. W sensie zupełnie odpuszcza. I zamiast powiedzmy tracić 3-4 minuty na maratonie, to tracą 15-20. Podobnie na półmaratonie. Wiedziałem, że celu nie zrealizuję. Wiedziałem, że na mecie nie będę skakał z radości. Ale uważam, że nie po to się biega zawody, żeby odpuszczać bo nam nie do końca wychodzi realizowanie założeń. W koło było 4 biegaczy. I stwierdziłem, że jak czasu nie zrobię to lepiej skończyć na 7 miejscu niż na 11. Więc cisnąłem do mety.
Na 15 kilometrze był podbieg. Tam niesamowicie dopingował mnie Krzysiek z żoną (mieszkają w Holandii a Krzysiek był u nas na obozie). To mi serio dodało sił. Kilometr z podbiegiem strzelił w 3:20, a bałem się, że tam będzie już tragedia. Dalej trzymałem podobne tempo. Jeden kilometr był naprawdę kiepski. Nie wiem o czym tam myślałem, ale 3:28… Od 18 km to już tylko odliczanie. Nie oglądałem się za siebie, wbiegliśmy do dużego parku, zaczęło się naprawdę bardzo duże wyprzedzanie maratończyków którzy startowali rano. Z perspektywy czasu musiałem mieć dość, bo zamiast biec prosto to sobie biegłem jakimś slalomem od lewej do prawej. Jeszcze ostatni km, dużo kibiców, wbiegam na stadion i kończę w 1:10:34
Zatrzymuje stoper, oglądam się za siebie, wpadają kolejni biegacze. Nie jestem wcale jakoś specjalnie zmęczony. Jestem na pewno zły, że nie mogłem pobiec szybciej. Ale szczerze, już mam to gdzieś. Nie zamierzam teraz siedzieć i przejmować się, że pobiegłem wolniej niż bym chciał. Często biegacze po nieudanych biegach się załamują, rozmyślają o tym tygodniami. Może gdyby to były Igrzyska, Mistrzostwa Świata albo zabrakło mi sekund do Rekordu Świata jak Bekele :) Ale bez przesady, będzie kolejny półmaraton. Pewnie, że jestem zły, pewnie, że chciałem lepiej i nie napiszę tęczowego posta na Instagramie. Bo i bieg tęczowy nie był.
Po biegu zaraz spotykam Kasię i Pawła. Idziemy razem do domu i zaczyna się balet w Amsterdamie :) Na początek zestaw Fucking Everything XXL a potem to już zostawie szczegóły dla siebie. Było super, chciałbym jeszcze wrócić. Nie koniecznie na bieg. Ale przy dobrej pogodzie to miasto jest naprawdę rewelacyjne. I trzeba dużo po nim pochodzić, żeby je docenić. A ja zrobiłem z 50 tys kroków tego dnia.
Jeszcze na szybko analiza biegu. Co mnie bardzo zdziwiło to puls. Nie wiem co się działo tego dnia ale miałem średnie 175. Puls to sprawa indywidualna i dla kogoś może to być mało. Ale ja mam próg na 171-172. Przebiegłem dychę na 176 tydzień wcześniej przy średnim tempie 3:11 min/km! Nie mam pojęcia skąd taki wynik. I przez cały bieg równo a na koniec nawet lekko wzrosło. Co pokazało, że jednak pracowałem mocno ale nie było już z czego biec. Po biegu byłem wypoczęty, w poniedziałek czułem się jak po mocnym longu, we wtorek zrobiłem 20 km na luzie a w środę bardzo mocny ciągły w krosie. Dziwne. Gdybym miał już szukać przyczyny to myślę, że trzy sprawy. Po pierwsze siedziała mi w nogach ta dycha trochę sprzed tygodnia. Po drugie byłem zmęczony o 13:00 już jak startowaliśmy. Po trzecie za mało zjadłem i zabrakło mi energii. Najważniejsze, że odrazu byłem w stanie wejść w mocny trening i już odliczam dni do Walencji.