Mówi się, że niezwykle blisko jest od miłości do nienawiści. To był mój wyjątkowy Maraton Warszawski. Startowałem tu już 9 rok z rzędu. Jednak tym razem nie byłem gotowy na walkę z czasem czy z innymi biegaczami. Chciałem pomóc koledze, cieszyć się atmosferą imprezy i zaliczyć swój 9 start w Warszawie. Co z tego wszystkiego wyszło i skąd ta nienawiść? Zaczynamy moją historię 38. PZU Maratonu warszawskiego.
Plan był prosty. Wystartować z Piotrkiem Mielewczykiem na czas 1:11 – 1:11:30 w półmaratonie i odpuścić w połowie dystansu. Nie byłem w formie, daleko mi do mojej optymalnej dyspozycji. Ale na jakiś czas się zawziąłem, trenowałem dość mocno i uważałem, że stać mnie na taki bieg. Jak nie 21 to chociaż 15 km i później spokojny bieg do mety. Nie wiem o czym ja myślałem, serio. Nigdy tak lekkomyślnie nie podchodziłem do wyliczania tego, na jaki czas mnie stać. Chyba za bardzo uwierzyłem w jakieś siły nadprzyrodzone a za mało patrzyłem na to co mam w nogach. Ale do tego jeszcze wrócimy. Na razie przenieśmy się na start.
Miłość
Jadę na start. Standardowa procedura przedstartowa. Lekkie śniadanie, kawa, pakuję torbę i ruszam. Parkuję przy samym Krakowskim Przedmieściu. Wychodzę przejść się chwilę po trasie biegu. Piękna pogoda do biegu, nie wieje. W koło biegacze. Przede mną prosta startowa, piękne Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat. Za mną Rynek Starego Miasta i Kolumna Zygmunta. Uwielbiam tę atmosferę biegu. Adrenalina natychmiast skoczyła. Już nie mogłem doczekać się startu.
Złość
Ale byłem zły, że nie przygotowałem się na ten maraton. Miałem olbrzymią ochotę się ścigać. Ta atmosfera, moje miasto a ja stoją i mam zamiar truchtać do mety. Ludzie życzą mi powodzenia, życiówek, już nie mam siły tłumaczyć. Dziękuję ze spuszczoną głową i czekam na start. Zapomniałem paska od pulsometru, ale nawet się nie przyjmuje. Machnąłem tylko ręką, nie jest mi do niczego potrzebny.
Miłość
Ustawiłem się na starcie. W pierwszej linii widzę same znajome twarze. Pozdrawiam wiele osób i szukam Piotrka Mielewczyka, z którym mam pokonywać pierwsze kilometry. Jeszcze grają „Sen o Warszawie”. Jak zwykle chwila wzruszenia. Jeszcze klepnąłem się kilka razy w uda. Czuję się dobrze. Lewa noga, którą mocno poturbowałem kilka dni wcześniej, jakby się odrodziła. Nie czuję bólu. Wydaje mi się, że jestem gotowy na bardzo mocne bieganie i naprawdę dam radę biec z Piotrkiem te 21 km. A kto wie, może nawet 25 km? Jeszcze ostatnie odliczenia i ruszamy. Pierwszy kilometr bardzo szybki, 3:16 min/km ale czuję się bardzo dobrze. Biegniemy Traktem Królewskim, jeszcze nie zeszły ze mnie emocje. Pędzę i staram się trzymać tempo, dzięki któremu dotrzemy do połowy biegu w godzinę i 11 minut. Biegnie z nami Darek Nożyński i biegacz z Anglii. Mijamy 5, 6, 7 kilometr a ja powoli czuję, ze odpływam.
Złość
Z pustego to i Salomon nie naleje. Niestety, nogi robią się ciężkie. Prawe udo nie pracuje jak należy i dużo obciążeń przenoszę na prawdę stronę. Oczywiście nie tłumaczy to mojego biegu, ale tylko jeszcze bardziej mnie irytuje. Zamiast dyktować tempo, wieszam się na plecach chłopaków. Myślę sobie, chwilę odpocznę i ruszam dalej. Niedługo będzie zbieg, odpocznę i przynajmniej 15 km pocisnę. Nic z tych rzeczy. Nogi powoli odmawiają posłuszeństwa. Przebiegam z grupą około 8.5 km i puszczam. Jestem wściekły, ale nie wiem czego ja się spodziewałem. 1:11 to tylko minuta słabiej niż mój rekord życiowy, a ja jestem bez formy. O czym ja myślałem sądząc, że dam radę pobiec taki czas? Nie mam pojęcia. Zaczynam biec w tempie 3:45 – 3:50 min/km.
Miłość
Dogania mnie grupa dziewczyn razem z Arturem Jabłońskim. Myślę, żeby z nimi trochę pobiec. Biegną w tempie poniżej 3:40 min/km, pierwszy kilometr idzie bardzo łatwo. Zamieniam kilka słów z Arturem i dalej ruszam szybko. Przynajmniej do połowy.
Złość
Niestety. Biegnąc prawie 10 km w moim maksymalnym tempie bardzo zmęczyłem nogi. Nie daję rady długo utrzymać mocnego tempa. Zaczynam zwalniać, wracam do biegu w tempie 3:50 min/km. Grupa mi ucieka a ja ponownie jestem wściekły. Zapominam już o jakimkolwiek czasie, nie myślę nawet o tym, żeby zrobić mocny trening. Chcę dobiec do mety. Z drugiej strony chciałbym zrobić to dość szybko bo mam dość tego biegu.
Podczepiam się na kilometr, dwa pod różne grupy. Wyprzedza mnie zawodniczka z Kenii. Mijam Łazienki Królewskie ze spuszczoną głową. Połowa dystansu za mną. A ja nie mam siły, zaczyna boleć mnie biodro i pośladek. Myślę chwilami co ja tu robię? Wyprzedzają mnie kolejni biegacze. Ja już twardo postanowiłem truchtać do mety. Chcę to spokojnie skończyć, nie męczyć za bardzo organizmu. Ale nie znoszę być wyprzedzany. I za każdym razem czuję złość, że nie mogę podjąć rywalizacji. Myślę, że powinienem być albo daleko z przodu, albo oglądać ten bieg na kanapie w domu.
Miłość
I wtedy przypominam sobie, dlaczego biegam w Warszawie. Setki kibiców dopinguje mnie na trasie. Nie ważne, wiedzą, czy nie widzą, że to dla mnie treningowy bieg. Z daleko mnie wspierają, zagrzewają do walki. Uśmiech ponownie pojawia się na mojej twarzy. Zaczynam cieszyć się tym biegiem. Mijam Most Gdański i widzę Kasię. Ubrana w lifestylowe buty na suwak, w obcisłych jeansach z wystającym bananem z kieszeni, grubej bluzie z kapturem i Ray-Banach na twarzy. Przyłącza się do biegu :) To był być może najlepszy kilometr, jaki kiedykolwiek przebiegłem w Warszawie. Akurat mijamy strefę zmian sztafet. Wszyscy nam kibicują. Uśmiecham się od ucha do ucha. Kaśka ciśnie obok w tym swoim uniformie :) Pozdrawiamy kibiców, jeszcze ostatnie metry, przybijamy piątkę i już nie mogę się doczekać, aż zobaczymy się na mecie.
Złość
Sił starcza mi do Kępy Potockiej. Widzę jeszcze Krasusa w jakimś dziwnym pojeździe. Nie wiem czy już mam jakieś omamy, czy on naprawdę jeździ na rowerze z olbrzymim koszem, w którym pewnie można się położyć. Pytam się, czy nie zawiezie mnie na metę. Jednak to maraton. Wszystko mnie już boli. Szczególnie prawie biodro i pośladek, ponieważ bardzo przenoszę obciążenia na prawą stronę. Lewe udo już praktycznie nie pracuje, a przy każdym napięciu czuję, ze zaraz wybuchnie. Zakręcam na ostatnią prostą. Jeszcze cztery kilometry. Biegnę spokojnie aż widzę 41 kilometr. Ok, do tej pory mogliście mnie wyprzedzać, teraz już przynajmniej skończę ten maraton z klasą.
Miłość
Mocno przyspieszam. Tempo około 3:30 min/km. Mimo wszystko biegnie mi się dość lekko. Zerkam na zegarek. Przynajmniej złamię 2:50. Przed samą metą widzę Kasię i Pawła. Jeszcze się zatrzymuję, szybki buziak za kibicowanie i lecę te ostatnie 50 metrów. Mijam metę, pytam się jak poszło innym. Cieszę się, że wziąłem udział w tym biegu. Ukończyłem swój 9 Maraton Warszawski. Z roku na rok mam tu więcej kibiców. Przebieram się i obserwujemy jeszcze znajomych biegnących do mety. Jednak nie mam ochoty za długo tam stać. Cieszę się, ale z tyłu głowy jednak odzywa się Bartek biegacz, uwielbiający rywalizację. Chcę tu wrócić. Jak najszybciej, w optymalnej dyspozycji. Chcę walczyć o jak najwyższe miejsce. O jak najlepszy czas. Chcę być w formie i znowu poczuć jak to jest startować w maratonie. Opuszczam strefę mety uśmiechnięty, ale z dużym niedosytem. Już wiem, że jeszcze tu wrócę. Ale już na pewno nie w takiej formie jak w tym roku.
Podsumowanie
Ogólnie cieszę się, że wystartowałem. Dla mnie naprawdę był to bieg, który nie zrobił mi krzywdy. Już we wtorek zapomniałem, że biegłem maraton. Skończyłem lekko poniżej 2:47. Najbardziej bolały mnie stopy. Ten bieg był mi potrzebny. Zyskałem dzięki niemu dodatkową motywację do treningów. Mam nadzieję, że będę już w pełni gotowy do treningu i na wiosnę zobaczymy ile jeszcze mogę wycisnąć z tych podstarzałych kości :) Mam nadzieję, ze jeszcze całkiem sporo. A poza tym takie chwile jak ten kilometr z Kasią, ta atmosfera startu, chwila, kiedy przekracza się metę. To wszystko jest bezcenne i dla takich chwil warto startować. I oczywiście setki kibiców na trasie. Dziękuję i za rok proszę o więcej! ;)
PS – jednak Miłość ;)