To nie będzie thriller, kryminał, sensacja. Nie będzie dwóch, czy trzech aktów. Nie będzie też tak naprawdę dużo relacji z samego biegu. Ale mam nadzieję, że będzie to dobry obyczaj, trochę dramat. Ale za dużo czasem piszemy o życiówkach, walce, porażkach. A za mało o emocjach i pasji. Czasem warto, żeby zrozumieć, czym dla nas jest to biegania i ile wkładamy, żeby być tu gdzie jesteśmy.
Przed biegiem
W ostatnim czasie naprawdę miałem świetną dyspozycję. Doskonale wiem, kiedy męczę się treningiem, a kiedy wszystko idzie jak trzeba. Po bardzo dobrych zawodach na 5 km w Wiązownie (ja to biegłem z zupełnie pełnego treningu, a do życiówki zabrakło mi 2 sek) postanowiłem spokojnie przygotowywać się do tego półmaratonu. Po drodze treningi szły dobrze, regenerowałem się jak trzeba. Serio, mam świadomość wieku i bardzo dbałem o odpoczynek, na tyle, na ile mogłem sobie pozwolić. Średnio spałem ponad 8 godzin na dobę. Dwa tygodnie temu latałem na treningu 6×1600 metrów jak natchniony. Do samego końca każdy akcent wykonałem z poczuciem zapasu w nogach. Wszystko wskazywało na to, że to się nie może nie udać. Ale sport bywa okrutny…
Dzień startu
Wszystko dobrze. Żołądek idealnie. Wyspany, wypoczęty. Co prawda kot w nocy postanowił pozrzucać wszystkie lego z szafki a Kasia kaszlała jak gruźlik, ale byłem wyspany, wypoczęty, spokojny.
Super dojazd metrem, fajna rozgrzewka. Wszystko w punkt czasowo jak planowałem. Rozgrzewka bardzo lekko. Noga wypoczęta, dynamiczna. Czułem, że to będzie fajne bieganie. Nawet jak robiłem przebieżki to szło super. Dalej nic nie zapowiadało słabego biegu.
Start
Ten moment kiedy grają „Sen o Warszawie”. Piękne chwile. W koło masa znajomych twarzy. Ruszamy punktualnie o 11:00 i tworzymy super grupę. Biegnie cała masa biegaczy na złamanie 1:10. Kolejne kilometry pykają w 3:16-3:19. Puls pod kontrolą. Jedyne co mnie martwi, to jakieś ciężkie nogi. Nie ma tragedii, ale od początku czuję, że to nie jest mój naturalny bieg. Co gorsze, wiem, że coś podobnego miało miejsce w Walencji. Ale się w ogóle nie przejmuję, lecę swoje. Nie wystawiam się gdzieś do przodu, pilnuję grupy. Nie jest tak źle. 5 km mijam w niespełna 16:30, tak jak chciałem.
Jednak po 7 kilometrze nogi stają się coraz cięższe. Nie jest to wytłumaczalne na szybko i nie powiem Wam tutaj co się stało. Bo każdy sobie może gdybać, ja też. W każdym razie biegnę dalej swoje, lekko odstaję, mam dalej z kim biec, mijam 10 kilometrów w 33:10. Ale wiem, że to jest po biegu.
Agonia
Nie nazwałbym tego agonią, bo zwyczajnie ciężko mówić o cierpieniu, jak się biegnie tempem mocniejszego rozbiegania. Starałem się jeszcze powalczyć, zbierałem się w sobie. Na jakimś 12 kilometrze powiedziałem sobie koniec. Absolutnie nie złamałbym tego dnia 1:10. Co więcej, biegłem tragicznie. Czułem się tragicznie. Jakbym miał nie swoje nogi. Każdy krok był dla mnie cierpieniem. Nie tyle fizycznym co psychicznym. Oddychało mi się ciężko.
Naprawdę i zupełnie szczerze Wam mówię, w tym momencie puściłem bieg i chciałem tylko dopiec bez zajeżdżania organizmu. Mam w głowie maraton za 5 tygodni. A czułem, że męczę się mięśniowo jakbym biegł dwa poziomy szybciej. Zwyczajnie to dla mnie nie miało sensu. Czasem na 100-200 metrów kogoś się złapałem, ale ogólnie biegłem w tempie swobodnych, niedzielnych wybiegań. A mimo wszystko swobodnie nie było… Skończyłem łamiąc lekko 1:16. Ale to nie ma znaczenia. Dla mnie bieg się skończył na 10 kilometrze i czy 1:11 czy 1:20, serio, dla mnie to w tej chwili to samo.
Wstyd
I teraz tak naprawdę zaczyna się ten wpis. Sportowo jak było, to każdy wie. To widać w wynikach. Widać to po międzyczasach. Ale naprawdę dla mnie ten bieg był ciężki. Dawno nie biegłem w Warszawie. Uwielbiam tu biegać. Na trasie kibicowały mi setki osób. Pisałem po biegu, że było mi wstyd. I jest dalej.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie jest mi wstyd wyniku. Nie jestem przygnębiony, czy załamany. Wiem też, że dla Was, moich kibiców i tak to się nie liczy. Dziękuję Wam za wszystkie wiadomości i słowa otuchy. Ale wiecie, widzę Was, słysząc Was doping ja „truchtam”. Nie jestem w stanie nic zrobić, podjąć wyzwania, zawalczyć. Uśmiecham się, ale tylko dlatego, że przecież nie będę się do Was krzywił bo mi nie idzie. Uśmiecham się i dziękuję, bo wiem, że trzymacie za mnie kciuki. Wiem, że mnie wspieracie. Ale w głębi serca jest mi wstyd.
Na jakimś 11 kilometrze zobaczyłem tatę. Nie wiedziałem, że on tam będzie. Chciał mi podać wodę (mogłem wziąć, jeszcze by mnie zdyskwalifikowali i nie musiałbym biec do końca ;) ). W tym momencie się prawie rozkleiłem. Cieszyłem się strasznie, że jest na trasie. Ale byłem dętką i biegłem jak gamoń. Jak słoń, jak widzę się na filmikach to nie mogę uwierzyć, że to ja.
Biegłem dalej, wyprzedzały mnie grupy, zagrzewały do walki. Zachowywałem spokój, ale wiedziałem, że na 20 kilometrze czeka na mnie Kasia. My na tej naszej sportowej drodze przeszliśmy już chyba wszystko. I serio ja to byłem załamany biegnąc jej na spotkanie :D Bo wiem, że ona w sumie nie ma co powiedzieć. No bo co, ma mnie pocieszać? Opierdzielać? Ja nie wiem co powiedzieć. Bo co? „Kochanie, jakoś tak spierdoliłem” ;) Ale chyba widzi w jakim ja jestem stanie psychicznym i mówi: mamy dla Ciebie pyszne ciastka :D KOCHANA!!! Obok stoi Paweł, nie wiem czy coś mówił :D Wziąłem od nich dres i telefon żeby nie marznąć za metą i się szybko skomunikować. I uwaga, zmieniłem buty, żeby mi było wygodniej. To pierwsze zawody w moim życiu, które zacząłem w jednych butach, a skończyłem w innych. Pewnie za to też mogę dostać DSQ biorąc pod uwagę, że biegłem w Mistrzostwach Polski i zgłaszałem obuwie przed startem ;)
I naprawdę nie trzeba pocieszać, dziękuję Wam wszystkim za doping. Dziękuję, że jesteście ze mną. Wiem, że nie muszę Wam nic udowadniać. W ogóle uważam, że jakbym musiał, to moje bieganie mijałoby się z celem. Bo mnie co innego motywuje. To nie jest moja bajka pokazywać innym jaki jestem szybki. To nie moja pasja…
Rozczarowanie
Jestem rozczarowany. Wiecie, jak robię życiówki i jestem mega szczęśliwy, to jestem mega szczęśliwy i o tym piszę. Jak jestem rozczarowany to też o tym piszę. Mam wrażenie, że ta moja relacja z moimi obserwatorami od zawsze opierała się na uczciwości i szczerości. Nie tylko pozytywne emocje są do pokazywania. Ja się nie boję pokazywać tych gorszych emocji. Bo to część sportu. Część, która dotyka każdego z nas. I trzeba sobie z tym radzić. Trzeba wiedzieć, że wszyscy je przeżywamy.
Jestem rozczarowany, bo wszystko szło super i nie tak powinienem kończyć ten bieg. Jestem zły. Trochę przygnębiony (to szybko minie). Ale z drugiej strony absolutnie nie tracę humoru. Zresztą obejrzyjcie moje stories na IG ;) Zawsze uważałem, że najlepszych sportowców wyróżnia to, jak radzą sobie i komunikują porażki. Bo w momencie sukcesów to nie jest trudne. Jednak jak przychodzi gorszy bieg, gorszy czas, wtedy tak naprawdę widać, z jakim sportowcem mamy do czynienia. I nigdy tutaj nie zamierzam się ukrywać (bardzo popularne), pisać o treningowych biegach (bardzo popularne) czy szukać wymówek (bardzo popularne ;) ). Natomiast chciałbym szczerze napisać, że nie ważne, czy biegamy na poziomie elity, sub-elity jak ja czy zupełnie amatorsko. Dotykają nas te same emocje, problemy. Osiągamy sukcesy i porażki. Moi zawodnicy też zrobili niesamowite wyniki, a u innych zabrakło do idealnego czasu. I to jest sport. I za to go kochamy!!!
Instagram vs reality
To taka dygresja obok wpisu. Napisałem to na końcu, ale uważam, że warto. Uwierzcie mi, trochę w tym świecie biegania amatorskiego siedzę. I mógłbym z pamięci wymienić osoby, które rzeczywiście po obu stronach są tymi samymi osobami. I to jest super. Cieszę się, że mam grono osób z którymi trenuję, którymi się otaczam i to są super ludzie. Zawsze najbardziej męczyło mnie pozerstwo w bieganiu. Nie znosiłem tego, nie akceptuję i nigdy to nie będzie mój świat. Serio dostałem mega pozytywny wydzwięk po tym biegu i dziękuję Wam za to. Z drugiej strony większość osób jednak lepiej odebrałaby wpis typu: „To nie był mój dzień. Ale bawiłem się super, czuję się genialnie, mocny jak nigdy i w kolejnym biegu jedziemy z tym koksem”.
Na uśmiechniętych buziach i wiecznie pozytywnych komentarzach budujemy naszego instagramowego Avatara. Ale w rzeczywistości zakłamujemy rzeczywistość. Pokazujemy piękny świat, wyidealizowany, a tak naprawdę te osoby przeżywają to samo co Wy. Rozczarowania, zmęczenie, porażki, sukcesy, wygrane. Chwilę radości i smutku. Ale do tych gorszych się nie przyznają. A Wy często zadajecie sobie pytanie, czemu tylko mi nie wychodzi?
To nie jest prawda. To jest złudzenie. Ja od zawsze uważałem, że warto dzielić się zarówno wielkimi sukcesami (wiem, że uwielbiacie te moje przydługie relacje z udanych biegów) jak i porażkami. Bo to też jest część sportu i nie należy się tego wstydzić, że coś nam nie wyszło. Że czujemy się z tym źle.
I uwierzcie, ja jestem raczej mega pozytywną osobą. Jutro wstanę i będę myślał, jak spalić te wszystkie drożdżówki które zjadłem po biegu. Zapomnę o tym biegu. Będę szedł dalej przed siebie. To nie znaczy, że biegnąc nie czułem złości, rozgoryczenia, wstydu. Nie było mi przykro itd. To normalne. Wszyscy to przeżywamy.
Lecimy dalej
Do maratonu w Hamburgu zostało 5 tygodni. Formy nie traci się z dnia na dzień. I ja wiem, że ona jest. Zresztą leżę teraz w nogawkach po zimnej kąpieli, dbam o regenerację i chcę we wtorek wracać do normalnego treningu. Nie bez powodu „minimalizowałem straty” na tym Półmaratonie Warszawskim. Mam też numer startowy na Półmaraton Berlin. Muszę się z tym przespać ;)
A Wam jeszcze raz dziękuję za doping i za wszystkie pozytywne wiadomości. Nic mnie tak nie motywuje do pracy jak czytanie, że Was inspiruję, motywuję czy w ogóle, że zaczęliście biegać dzięki mojemu blogowi. To jest mega miłe i daje mi niesamowicie dużo energii. Wiem też, że sportowo osiągnąłem wiele i całe życie nie jestem w stanie „być na szczycie”. Ale ja z tego szczytu zejdę na własnych zasadach i warunkach. Więc na pewno jeszcze PIEKIELNIE SZYBKO pobiegam zanim powiem dość! Dzięki i do usłyszenia!