Oderwałem się od Giorgio Calcaterry. Nie oglądałem się za siebie. Biegłem ile sił w nogach. Potwornie cierpiałem, ale wiedziałem, że to zaraz się skończy. Pozostało już tylko kilka kilometrów. Co to jest w kontekście 5 i pół godziny biegu? Teraz sam nie wiem, jak byłem w stanie zaatakować i kontynuować ten wysiłek, nie mam zielonego pojęcia.
Minąłem 80 kilometr. Byłem w stanie biec w czasie 3:50 – 3:55 min/km. Zapomniałem napisać, że od 60 kilometra świeciło słońce a temperatura przekraczała 20 stopni. Byłem potwornie odwodniony. Nie byłem w stanie uzupełnić płynów, piłem dużo, ale nic to nie dawało. Ciężko mi się oddychało i znowu te nogi. Ból był potworny, ta skrzywiona twarz przez ostatnie kilometry to właśnie problemy z biodrami i tyłkiem. Ale tak naprawdę dokuczało mi już wszystko.
Jednak przewaga nad Calcaterrą wynosiła ponad 200 metrów. Wiedziałem, że jak utrzymam tempo to nie ma opcji, żeby mnie dogonił. Modliłem się tylko, żeby nie dopadł mnie jakiś kryzys albo skurcz. Mój mózg kompletnie pozbawiony cukru wyliczył, że 85 kilometrów na pewno wystarczy do wygranej. Od 82 odliczałem już każdą minutę. W końcu dobiegam do upragnionego 85 kilometra, odwracam się i 200 metrów za sobą widzę olbrzymią kolumnę samochodów. Pytam się, czy to Catcher Car. Słyszę, „No, it’s Giorgio!”.
Nie wierzyłem, chciało mi się płakać. Ze mną jechały jakieś dwa rowery i skuter, on miał obstawę jak papież na pielgrzymce. W koło samochody, motory. Biegłem dalej. Trochę wolniej, miałem 200 metrów przewagi, może więcej. Zbliżył się, ale wiedziałem, że biegnąc nawet w granicach 4:00 min/km, nie ma opcji, żeby mnie dogonił. Kilometr w 3:55, następny w 4:02. Starałem się biec jak najbardziej asekuracyjnie. Nic nie ryzykując. Jeszcze woda. Wylałem na siebie wszystko co mogłem. Cały lepiłem się od słodkich napojów, od połowy biegu nie patrzyłem co na siebie wylewam, byle było zimne. Biegnę dalej. I raptem słyszę „Giorgio is out, Giorgio is out!!!”. Nie wierzę, wygrałem. Biegnę dalej, samochód jest tuż za mną. To się już kończy. Staję w miejscu, wyciągam ręce do góry, krzyczę w geście triumfu i powoli padam na murek przy drodze.
Dopiero teraz wiem, że ostatnie 10 kilometrów biegłem na takiej adrenalinie, że kompletnie zapomniałem w jakim stanie jest mój organizm. Pierwszy raz w życiu nie byłem w stanie ustać na nogach. Kręciło mi się w głowie, miałem ciemno przed oczami, chciało mi się wymiotować a nogi tak bolały, że nie wiedziałem co z nimi zrobić. Nie miałem siły się cieszyć. Byłem skrajnie odwodniony. Chciałem już wrócić do Mediolanu, uściskać Kaśkę, naprawdę myślałem tylko o tym. I modliłem się, żeby ktoś dał mi zimną Colę. Z cukrem, nie zero…
Bardzo chciałem podziękować Giorgio za wspólny bieg i wspaniała walkę. Niestety samochód zabrał go wcześniej i nie spotkaliśmy się w strefie kibicowania. W ogóle tam nie wrócił, szkoda, naprawdę żałuję, że nie uścisnąłem mu dłoni po biegu. Dałem jeden szybki wywiad i oparłem się o samochód. Chyba wszyscy widzieli, że ledwo stoję. Wsiadłem do środka, dostałem folię termiczną i zapadłem w półsen. Prosiłem o środki przeciwbólowe i coś do jedzenie. Na ból nic nie dostałem, obsługa poczęstowała mnie swoją kanapką. Byłem tak wyczerpany, że ledwo przegryzałem bułkę i zjedzenie jej zajęło mi jakieś 30 minut. Na początku nie wiedziałem co zrobić z nogami, wierciłem się, nie mogłem wysiedzieć. Na szczęście z każdą minutą ból był coraz mniejszy a ja już w miarę komfortowo mogłem siedzieć.
Wtedy też pożyczyłem telefon i opublikowałem posta po biegu. Telefon miał zaprogramowany włoski słownik, więc pisałem kolejne 30 minut :) Sprawdziłem wyniki. Zobaczyłem, że wśród kobiet wygrała Dominika (wielki szacun za wynik), że w Polsce bieg zdominował Tomek Walerowicz, za którego z całych sił trzymałem kciuki. Podróż strasznie mi się dłużyła. Staliśmy w korkach, dochodziła 20:00.
Nie zapomnę chwili, kiedy wjechaliśmy na teren miasteczka biegu. Kiedy zobaczyłem Kasię natychmiast poprosiłem o zatrzymanie samochodu. Wyszedłem, a raczej się wyturlałem, i nie mogłem przestać jej przytulać. To był najbardziej wzruszający moment tego biegu. Wszyscy przed telewizorami widzą mnie biegnącego, jednak takie wyniki same się nie robią. Kasia wspierała mnie na tym wyjeździe od początku do końca. To ona już dawno pozwoliła mi uwierzyć, że w takim biegu mogę wygrać z każdym. Musi znosić moje diety, stres i na końcu patrzeć jak wszyscy koncentrują się na mnie.
Uściskałem się jeszcze z Edytą i Hubertem, którzy kibicowali mi podczas biegu i zagrzewali do walki. Bardzo żałuję, że nie miałem okazji spotkać nikogo z rywali. Chciałem z nimi porozmawiać. Dałem jeden wywiad, przebrałem się i powolnym krokiem ruszyliśmy do hotelu. Dalej nie wierzyłem, że to zrobiłem. Chyba nikt nie napisałby tego scenariusza lepiej. Dla mnie to był bieg jedyny w swoim rodzaju, coś co na pewno zapamiętam do końca życia.
Dostaję setki pytań o moje zdanie odnośnie pierwszego miejsca Arona Andersona, który jechał na wózku. Wiele osób zastanawia się, czy miał przewagę, albo jakim wózkiem jechał. To bez znaczenia. Nie mam żalu o to, ze wygrał. Nie wiedziałem, że taka jest formuła. Natomiast czytam nagłówki „bieg Wings for Life wygrał…”, „najszybszym biegaczem był…”, „najwięcej kilometrów w biegu Wings for Life pokonał…” i myślę, sobie, że coś jest nie tak. Jeżeli nazywamy to rywalizacją a nie biegiem, to ok. Natomiast wszędzie komunikowane jest to jako bieg. To są dwie różne dyscypliny sportu i moim zdaniem powinna być oddzielna klasyfikacja. Rekordy na wózkach są nieporównywalnie lepsze, niże te biegowe. Żaden biegacz nie ma szans z wózkiem. Bardzo mądrze moim zdaniem napisał Marek Tronina na swoim profilu facebook. Jednak rozumiem wymiar symboliczny zwycięstwa Arona. Nie zapominajmy, że Wings for Life World Run to bieg charytatywny, którego głównym zadaniem jest zebranie funduszy na badania nad urazami rdzenia kręgowego, ale również, a może przede wszystkim, budowanie świadomości wśród ludzi. Dalej uważam World Run za genialną imprezę z fenomenalną formułą biegu. Nie wiem czy jakieś inne wydarzenie sportowe budziło tyle emocji w ostatnim czasie. Kawał dobrej roboty i mam nadzieję, że impreza będzie się rozwijała! I proszę zamknijmy temat i powstrzymajmy się już o komentarzy. Co miało zostać napisane, zostało napisane.
I na sam koniec, ale może najważniejsze w tym wszystkim, podziękowania. Kasi, bo bez niej nie dałbym rady. Rodzinie, bo nie mam lepszych i wierniejszych kibiców. Nie wiem czy wiecie, ale ich to kosztuje dwa razy więcej nerwów niż mnie. A w Mediolanie nie oszczędziłem im emocji. No i Wam wszystkim przyjaciołom, kibicom, czytelnikom. Tak sobie myślę, że nikt chyba z biegaczy nie ma takiego wsparcia jak ja. Tysiące komentarzy, gratulacji, szczerych emocji. To wielka presja, odpowiedzialność ale i bodziec do działania. Jesteście częścią tego sukcesu, dziękuję!
Chciałem też podziękować moim partnerom za wsparcie, wiarę we mnie i pomoc w realizowaniu celów sportowych. Adidas od lat dostarcza mi najlepszej jakości sprzęt do treningu, na którym nigdy się nie zawiodłem. To już trzecia edycja WfL, którą biegnę w adidas adios boost. Szczególnie dziękuję Magdzie, za to, że jest tak wspaniałą osobą! Chciałem też podziękować firmie LightBox za uporządkowanie mojej diety. Jak widać, jestem chodzącym dowodem na to, że się sprawdza. No i dziękuję za ten tort! Zjadłem niemal pół na raz, mdliło mnie całą noc, ale był taki pyszny, że nie mogłem się powstrzymać!
DZIĘKUJĘ jeszcze raz Wam wszystkim, że razem mogliśmy przeżyć tę przygodę! Ale to nie koniec podróży, mam nadzieję, że wkrótce ruszymy dalej na kolejną wycieczkę!