Ponad połowa biegu była już za mną, prowadziłem. Z łatwością odskoczyłem od rywali, nawet chwilami czułem się jak zwycięzca tego biegu. I stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Sytuacja, która naprawdę bardzo rzadko ma miejsce na takich zawodach, na tym poziomie sportowym.
Wbiegliśmy do miasteczka, skręcam w prawo, spoglądam przez ramię, a 30 metrów za mną biegnie Włoch! Nie minął kilometr, i jakiś cień już podąża obok mnie. Zerkam i widzę jak niewzruszony Calcaterra mija mnie i zaczyna dyktować tempo. Byłem w szoku. Widać było taką lekkość w jego biegu, a ja serio już się męczyłem. Byłem coraz bardziej obolały. W dodatku strasznie chciało mi się pić, szybko się odwadniałem. Oczywiście w tym momencie nie było mowy, żebym puścił go do samotnego biegu. Przyczepiłem się i zacząłem biec obok. Biegliśmy krok w krok, nikt nie chciał prowadzić. Ale tempo było szybkie. Nie oszczędzaliśmy się. Zaczęło się wielkie testowanie.
Giorgio to cwaniak jakich mało! W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Testował mnie dziesiątki razy. Zmieniał rytm, kierunek biegu. Przebiegał z lewej na prawą. Przyspieszał, zwalniał i cały czas zerkał, z jakim trudem udaje mi się odpowiadać na jego ataki. Szczerze, to ja zacząłem wątpić. W myślach miałem tylko jedno, żeby wytrzymać z nim do następnego punktu z wodą. Zawsze po tym jak się polałem i napiłem, biegło mi się lepiej. Piłem już naprawdę dużo, a i tak ręce miałem suche jak wiór. Biegnąc tak bark w bark dotarliśmy do 70 kilometra. Dystans między 65 a 70 kilometrem był dla mnie naprawdę straszny. Męczyłem się potwornie. Zaciskałem zęby, zamykałem oczy. Potwornie zaczęły boleć mnie nogi. Stopy, biodra i mięśnie pośladkowe. Do tego kolana, stawy skokowe. Serio, to była dla mnie chwilami masakra. Nie myślałem o niczym innym, tylko żeby przetrwać to jeszcze przez kilometr. Na 71 kilometrze zaatakował Włoch. Zareagowałem, nie puściłem. Kilometr dalej to samo, puściłem na 5 metrów, ale szybko zlepiłem. Jednak Calcaterra widział, że jestem na skraju wyczerpania.
Jeszcze punkt z wodą. Dużo picia, żel i wbiegliśmy do Pawii. Długi, kilometrowy zbieg. Calcaterra ruszył, ja uwielbiam zbiegać. Biegliśmy w dół, wąską, kamienną uliczką. W koło jeden kibic na drugim, jak na finiszu kolarskim. Za kibicami stare kamienice. Genialna atmosfera a my robimy kilometr w 3:29 min/km! 73 kilometr w tempie maratonu. Po zbiegu wybiegliśmy na prostą a mi zakręciło się w głowie. W tym momencie zrezygnowałem. Serio, poddałem się. Stwierdziłem, że nie jestem w stanie tego kontynuować. Nie byłem w stanie już znieść bólu. Nie wiem z czego to wynikało, nigdy tak mi nie dokuczał. Czy to braki w treningu siłowym, słaba mobilność, a może fakt, że połowa trasy przebiegała po kamieniach, bruku albo betonowej nawierzchni. Nie wiem. Biegłem na plecach Calcaterry, ale czekałem na jago atak i wiedziałem, że jestem bezbronny. Stało się to o czym pisałem. Bałem się, że nie będę miał czym odpowiedzieć. Nie miałem. W tym memencie byłem przekonany, że przegrałem. Że Giorgio mnie wykończył. Że stary mistrz okazał się najlepszy i w tym roku. Byłem załamany, miałem dość, chciałem żeby zaatakował a ja zakończyłbym te męczarnie. Byłe zły, rozczarowany, wściekły. Zdruzgotany fizycznie i psychicznie. I stało się, przyspieszył…
Przewaga szybko rosła. 5, 10, 15 metrów. Nie odpuściłem kompletnie, ale biegłem ze spuszczoną głową. Powłóczyłem nogami. Giorgio się obejrzał, zobaczył, że po mnie i ruszył dalej. Zaczął się podbieg. Zaczęliśmy podbiegać, drobnym krokiem, przebiegliśmy 200 metrów i zauważyłem, że przewaga się nie zmieniła. Nie wiem skąd w tym momencie urodziła się we mnie wola walki. Nie mam kompletnie pojęcia! Chciałem to skończyć, jednak postanowiłem jeszcze raz go zlepić. Chciałem dobiec jak najdalej, przynajmniej pobiec dalej niż rok wcześniej. Na szczycie podbiegu zrównaliśmy się z Giorgio. Zerknąłem na jego twarz, spojrzałem w jego oczy, on popatrzył na mnie. Wyglądał fatalnie! Serio, w jego oczach było widać potworne zmęczenie, wyczerpanie, kryzys.
Może był przekonany, że już po wszystkim. Nie wiem. Jak tylko to zobaczyłem, ruszyłem do przodu. Momentalnie go zgubiłem. Przebiegłem kilometr w tempie 3:36 min/km. Już się nie oglądałem. Powiedziałem sobie, teraz albo nigdy. Nie mam pojęcia skąd miałem siłę. Może żel zaczął działać. Może zwyczajnie kryzys minął. Może moja babcia to wymodliła, siedziała z różańcem przez ostatnie tygodnie. A może wszystko po trochu. Wiem jednak, że nasza głowa to największa broń podczas takich biegów. Raptem bolało mniej, zapomniałem o tym, że się poddałem, minął 75 kilometr a ja myślałem już tylko o jednym. Gnać ile sił do końca, nie obracać się, nie kalkulować, utrzymać to cholerne tempo. To tylko 10 kilometrów, tylko 10! Pół roku treningów i teraz muszę to wytrzymać.
Trzecia część relacji: The Battle of Milan rozdział 3 – Ostatnia Prosta