Wracamy na trasę biegu. Połowa już za mną. Ta łatwiejsza połowa. Już jest zupełnie jasno, zaczyna robią się naprawdę gorąco. Mijam 21 kilometr w czasie 1:16:18. Przed biegiem zakładałem absolutnie maksymalne tempo na poziomie 1:15 w półmaratonie. Miałem minimalny zapas sił, jakieś 50 metrów przed sobą widziałem lidera biegu. Nie chciałem czekać. Około 16 kilometra zjadłem żel energetyczny. Napędzony dopingiem kibiców w okolicy startu postanowiłem jak najszybciej zrównać się z pierwszym zawodnikiem. Nie chciałem czekać, chciałem ten bieg jak najszybciej rozstrzygnąć.
Przyspieszyłem do tempa 3:30 min/km, to już był maks. Puls szybko powędrował w okolice 170, zapaliła się czerwona lampka. Na szczęście przewaga malała w oczach i na 23 kilometrze już biegliśmy razem. Szybko dostosowałem się do tempa lidera, 3:45 min/km. Postanowiłem już tak biec do końca i zostawić sobie zapas sił na długi finisz. Wiedziałem, że jestem w dużo lepszej sytuacji. Ja czułem się dobrze, on ewidentnie przeżywał kryzys. Jak się później okazało, nie musiałem czekać na finisz.
Był 25 kilometr, lekkie wzniesienie, dosłownie minimalne. Jedyne na trasie. Ale już wystarczyło, żeby uciec na kilkanaście metrów, nie zmieniając tempa. Postanowiłem biec dalej, nie oglądać się za siebie. Jeszcze na 28 kilometrze zweryfikowałem przewagę. Myślałem, że jest większa. Dalej zero nerwowych ruchów, robiło się naprawdę gorąco. Nie wiedziałem jak zareaguję na te warunki. W perspektywie miałem zapas sił na finisz.
Był jakiś 30 kilometr. Ponownie mijałem linię startu. I stało się coś, co zapamiętam do końca życia. Słyszę za sobą, że jakiś samochód jedzie na sygnale. Zostawiamy wszyscy wolny pas, ale przed sobą raptem widzę, jak ludzie łapią się za głowę i zaczynają krzyczeć. Obracam się i w tej chwili widzę, jak dwa metry za moimi plecami w rowerzystę wjeżdża samochód. Uderza go z tyłu łamiąc mu koło. Mój support leci do przodu, na całe szczęście nie pod koła samochodu. Z roweru nic nie zostaje, on na szczęście wstaje cały, tylko podrapany. Od tej pory towarzyszy mi do końca skuter z olbrzymim głośnikiem i grającym ciągle Bobem Marleyem.
Niestety zabezpieczenie tej trasy to największy mankament biegu. Drogą ciągną już sznurki busów, jeden z drugim. Nie bardzo mają gdzie zjechać, po obu stronach drogi są biegacze. Tym sposobem to ja kilkakrotnie muszę biec poboczem albo biec niemal przytulony do jadącego obok busika. Czekam już na 36 kilometr i ostatni nawrót. Słońce już jest naprawdę wysoko. Zakładam okulary, w końcu. Są umazane w żelu, izotoniku, pocie itd. Jakimś cudem jeszcze coś przez nie widać. Robię nawrót i patrzę jaką mam przewagę. Minuta, dwie minuty trzy i dalej nic. W końcu przeciwny pas ruchu co chwila zasłaniają mi busy. W ogóle nie widzę nikogo biegnącego za mną. Nie wiem czy coś przegapiłem, ktoś mi zasłonił czy zwyczajnie wszyscy tak osłabli. Ja biegnę 3:45 min/km. Myślałem, że takie tempo to będzie pełen komfort. Już ledwo daję radę…
Upał w końcu naprawdę daje znać o sobie. Oddycham już jak ryba wyciągnięta z wody. Oblewanie się wodą nic nie daje, jest mi potwornie gorąco. Pić też już nie mogę, jestem pełny, zaczyna wszystko chlupać, nie nadążam przyswajać płynów. Do mety 4 kilometry. Przetrwać.
Zwalniam, biegnę już 3:50 min/km. Jednak biegnę już niezagrożony. Chcę już przeciąć taśmę. W końcu ostatnia mila, mila Boba Marleya. Ostatnia prosta, zbiegam w kierunku plaży. Wbiegam na trawę. Jeszcze 100 metrów. Przybijam piątki z kibicami. Zatrzymuję się przed samą taśmą. Atmosfera jest niesamowita. Nie wiem co mi przyszło do głowy, ale robię znak Bolta :D
A raczej staram się zrobić, bo lekko uginam nogi i niżej już nie mogę zejść. Jeszcze oklaski dla kibiców i mijam metę. Czas 2:36, ale nie to jest najważniejsze. Przyjechałem tutaj walczyć o wygraną. Jak zobaczyłem, że za pierwsze miejsce jest Bob Marley Trophy to bardzo mi na tej wygranej zależało. Plan zrealizowany w 100%. Jeszcze kilka wywiadów, zdjęcia z organizatorami i kibicami. Na mecie widzę już trwa impreza. Leje się piwo, ludzie leżą na plaży, kąpią się w morzu, tańczą. Jednak mijają już 3 godziny biegu, biegnę ponownie na metę i czekam na Kasię. Widziałem ją na trasie, biegła druga z dużą przewagą.
Niestety tutaj kończą się wszystkie szczęśliwe chwile związane z biegiem i zaczynają chwile grozy i niepokoju. Kasia w końcu pojawia się na mecie, widzę, że mocno utyka. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy, jak to się skończy. Za metą pada na ziemię i już się nie podnosi. Niestety doznaje poważnej kontuzji w okolicy biodra. Zresztą wszystko co ma na ten temat do powiedzenia możecie przeczytać u niej na blogu. Dla mnie było to straszne chwile. Nie wiedzieliśmy co się stało. Pojechaliśmy na ostry dyżur w szpitalu, który wyglądał jak więzienna przychodnia gdzieś w biednej części Afryki. Ogólnie masakra. Na szczęście udało nam się wrócić do Polski (co wcale nie było takie oczywiste). Ominęła nas cała dekoracja i to co naprawdę najlepsze w tym biegu, czyli impreza.
Podsumowując całość, nie żałuję w ogóle, że biegłem w tym maratonie. Jamajka jest niesamowitym krajem i co by o nim nie mówić, na pewno wartym zwiedzenia. Sam bieg to genialna impreza jako całość. Pasta Party, Beach Party, koncerty i sam bieg, który jest tak naprawdę trochę przemarszem, podczas którego wszyscy się dobrze bawią. Jako całość tworzy to niepowtarzalną atmosferę, to zwyczajnie trzeba przeżyć! Sam bieg jest już przeciętny. Nie spodziewajcie się super trasy, widoków, kibiców. Sporo rzeczy można poprawić, co nie zmienia faktu, że jako całość jest to impreza niepowtarzalna. Nam nie było dane przeżyć wszystkiego. Dlatego nie mamy wyjścia. Musimy tam wrócić! :)