Powiem Wam szczerze, że obecnie Ciężko przychodzi mi pisanie postów. Zwyczajnie jak biegam to mam jakąś wewnętrzną motywację, pomysły czasem same wpadają do głowy. W obecnej sytuacji, kiedy cały czas czekam na powrót do biegania, kolejne wpisy idą mi jak krew z nosa. Ale chyba czas podsumować trochę styczeń i walczyć dalej o powrót do zdrowia. A jest to dużo cięższa walka niż sam trening, przynajmniej psychicznie.
Na początku stycznia wszystko szło super. W końcu złapałem luz w nodze. Aż pewnego dnia w trakcie biegu zaczął dokuczać mi lędźwiowy odcinek kręgosłupa i pośladek. Spoko, za bardzo się nie przejąłem. Prawda jest taka, że przy tak intensywnym treningu bardzo często coś potrafi zaboleć po biegu. Porozciągałem się, poszedłem na odnowę. Do tego na masaż. Niby było lepiej, ale dwa dni później i o bieganiu nie ma mowy. Ogólnie raczej nie biegam na siłę i jak mam zaciskać z bólu zęby to leżę w domu i czekam aż przejdzie. Z doświadczenia wiem, że to się źle kończy. Męczymy się psychicznie, trening z tego żaden a ryzyko olbrzymie. W moim przypadku nawet o takim biegu nie ma mowy, zwyczajnie biegać nie daję rady. Wtedy zapaliły mi się wszystkie czerwone kontrolki i poleciałem do lekarza.
I po raz kolejny uświadomiłem sobie jedno. Nie ma ludzi niezniszczalnych! Wczoraj uśmiałem się oglądając profil Mezo na Instagramie. Napisał dokładnie to samo. Już nie pamięta, kiedy ostatnio był chory. No i się przytrafiło (pozdrawiam i powrotu do zdrowia! :) ). U mnie to samo. Tak dawno nie miałem poważniejszej kontuzji, że już wyparłem ze świadomości, że coś takiego może mnie spotkać. A jednak. Pamiętajcie, nie ma ludzi niezniszczalnych. Cały czas musicie o siebie dbać i być uważnym. Nie wiem czy ja popełniłem jakieś błędy, z perspektywy czasu wszystko wydaje się oczywiste. No nic, nie ma co grzebać w przeszłości, teraz czas skupić się tym, co jest teraz.
Żeby nie zwariować, przesiadłem się na rower. To mnie jakoś trzyma w dobrej formie psychicznej. Na szczęście wtedy nic mnie nie boli (poza tyłkiem od siodełka). Nawet sporo jeżdżę, około 90-120 minut dziennie. Raz jeździłem nawet trzy godziny, na dwa razy. Niesamowite jest to, jak szybko mój organizm przystosowuje się do roweru. Forma rośnie dosłownie z dnia na dzień. Jak wtedy kiedy zaczynałem biegać. To daje niesamowitego kopa i chęć następnych treningów. Pozwala też utrzymać się w formie, przynajmniej wydolność za bardzo nie spada. No i jakoś trzymam wagę. Chociaż szczerze, po dwóch tygodniach już chętnie rzuciłbym ten rower w cholerę i ruszył chociażby na kilka kilometrów lekkiego rozbiegania.
Staram się też rozciągać. Trochę ćwiczę. Staram się robić ćwiczenia, które nie obciążają pośladka. Brzuchy i takie inne pierdoły ;) W każdym razie robię tego więcej niż wtedy kiedy biegałem. Jak już wrócę do biegania, chcę być przygotowany zarówno wydolnościowo jak i fizycznie. Oby tylko noga zaczęła się szybko kręcić jak kręci się na trenażerze i będzie dobrze.
A żeby tego wszystkiego było mało, przeziębiłem się. Już nawet nie mam siły o tym pisać. Może akurat w styczniu zbiorę na siebie wszystkie nieszczęścia 2018 roku i od lutego mogę już góry zdobywać? Tego się trzymam. W to wierzę. I to pozwala mi cały czas z nadzieję patrzeć w przyszłość. Grunt to się nie łamać. Nie siedzieć bezczynnie. Nie rozpamiętywać. Tylko mimo wszystko przeć do przodu. Udanego dnia. A jak wskakuję w pieluchę i idę kręcić waty!
Fot: Łukasz Zdunek