Nie będę ukrywał, nie przemyślałem tego startu. Jeszcze dzień przed biegiem łapałem się za głowę i głaskałem po swoim zaokrąglonym brzuchu myśląc „co to będzie”. Jednak jak już stanąłem na starcie i zacząłem pokonywać kolejne kilometry, stwierdziłem, że biegnę właśnie w jednym z najpiękniejszych zakątków Polski. W miejscu, gdzie każdy kilometr kolejnych podbiegów i walki z upałem dostarczał mnóstwo emocji i wrażeń.
Maraton Wigry wypadał na ostatni dzień naszego Obozu Treningowego. Maratonowi towarzyszył bieg na niespełna 13 km, Pogoń za Bobrem. Szybko umówiliśmy się z bratem, że on goni bobra, a ja cisnę maraton. Do tego zachęciliśmy kilka osób z obozu do startu , a inne do kibicowania.
Dzień przed startem pojechaliśmy po pakiety. Sam odbiór pakietów poprzedziliśmy rejsem po jeziorze Wigry. Polecam, to niezapomniane przeżycie. Do tego spotkała mnie niecodzienna sytuacja. Bosman pokładowy (nie mam pojęcia, jaką funkcję naprawdę sprawował, ale miał czapkę żeglarską i jakiś mundur) przyszedł do nas i powiedział, że właściciel statku funduje kremówkę papieską „temu co był drugi w jakimś biegu” :D
No i osobie towarzyszącej również. Oczywiście wszyscy popłakali się ze śmiechu, ja dostałem kremówkę, Kasie również. Idealne ładowanie, pyszny tłusty krem. Na maraton jak znalazł. Na pytanie, czy warto było męczyć się ponad 5 godzin w Wings for Life już na zawsze wiem, że warto. Rozdają Ci potem kremówki za darmo. I to papieskie :D
Później pojechaliśmy po pakiety. Szybko i sprawnie odebraliśmy co było trzeba. Dowiedziałem się, że obsada maratonu nie jest specjalnie mocna, typowa jak każdego roku. Natomiast na Bieg za Bobrem przyjechało kilku zawodników z Litwy. Paweł miał trudne zadania, a też zjadł kremówkę… Jeszcze kilka wspólnych fotek, dostałem GPS od dyrektora biegu żeby można było śledzić mój bieg (do dziś jestem przekonany, że zna moje skłonności do gubienia się w lesie i wolał się ubezpieczyć w ten sposób) i wróciliśmy do domu. A tam już czekała na nas pasta party, tzn. grill party, a raczej ognisko party. Ktoś musiał to ognisko rozpalić a ponieważ padał deszcz to nie było to łatwe. Po 30 minutach byłem cały okopcony, przyjarałem sobie włosy, kręciło mi się w głowie z braku tlenu. Byłem gotowy na maraton.
Wstałem z samego rana. Standardowy rytuał, śniadanie, pakowanie. Paweł zawiózł mnie na start. Zdziwiłem się, ilu znajomych spotykałem. Dziękuję ekipie z Warszawy za to, że poratowali mnie wazeliną. Gdyby nie ona, do dziś chodziłbym jak kowboj.
Dzięki też ekipie z treningów Ligi Biegowej za super zdjęcia! Jeszcze przed startem sobie pogadałem, potruchtałem dwa kilometry (ale byłem ociężały i niewyspany) i stanąłem na starcie. Zaraz obok górował nad nami klasztor w Wigrach. Ostatnie odliczanie, 3, 2, 1 i ruszyliśmy.
Od startu wysunąłem się na prowadzenie. Zamierzałem biec utwardzone odcinki w tempie poniżej 4:00 min/km. Tak też ruszyłem. Biegło mi się wręcz super. Ta atmosfera zawodów. Po kilometrze miałem już sporą przewagą. Trasa skręcała w las a później prowadziła przez pola. Co prawda cały czas trzeba było podbiec albo zbiec, ale mogę powiedzieć, że była dość łatwa w stosunku do tego, czym niektórzy mnie straszyli. Cały czas skupiałem się na oznaczeniach trasy i budowałem przewagę.
Zauważyłem, że jeden zawodnik trzyma się całkiem blisko. Jak się okazało był to Andrzej Godlewski, rekordzista trasy w wynikiem 2:55 sprzed dwóch lat. Już się nie obracałem za siebie. Biegłem tempem na 2:40 – 2:45, rekord trasy mogła mi pokrzyżować tylko jakaś katastrofa. Pomimo kilku dłuższych podbiegów, trasa prowadziła szutrowymi drogami i nie była trudna technicznie. Minąłem punkt odżywczy. Napiłem się, oblałem wodą i zupełnie zdekoncentrowałem. Szło zbyt prosto. No i to doprowadziło mnie do zguby.
Gdzieś około 11 kilometra zorientowałem się, że od dawna nie widziałem żadnej wstążki oznaczającej trasę biegu. Dobiegłem do sporego skrzyżowania i zero znaków. Zatrzymałem się. Nie wiedziałem co robić. Pobiegłem 200 metrów prosto, nic. Wróciłem. 100 metrów w prawo, nic. W lewo nawet nie biegłem, bo droga oddalała się od jeziora, a nie pamiętałem, żeby na trasie biegu był taki przypadek w tym etapie zawodów. Jeszcze chwilę postałem i zacząłem wracać. Po niespełna kilometrze dobiegłem do skrzyżowania, które minąłem myśląc o niebieskich migdałach. Powinienem zbiec w dół, nad jezioro. Ależ byłem wtedy zły. Nie wiem, czy to była złość, zrezygnowanie czy zacząłem godzić się z tym, że jednak nie dane mi będzie wygrać tych zawodów.
Ale szybko zacząłem kalkulować. Straciłem maksymalnie jakieś 10 minut. Miałem pewnie około dwóch minut przewagi. Więc do nadrobienia zostało 8 minut i mam na to całe 30 kilometrów. Całkiem dużo. Tylko już skończyła się zabawa w podziwianie trasy i spokojne kontrolowanie biegu. Od tej chwili rzuciłem się w pogoń i z każdym kolejnym kilometrem wypluwałem płuca. I właśnie teraz, tak naprawdę, zaczął się dla mnie Maraton Wigry. A jak wyglądała pogoń i dalsza część trasy, dowiecie się już jutro.
Fot: Kamil Bagiński, Maraton Wigry, Ewa Kiec